• Nasze rekomendacje
  •  
    UWAGA!
    JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
    admin@osme-pietro.pl
    PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
     
  • Słup ogłoszeniowy
  •  
    Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
    Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.

    Benjamin Franklin

    UWAGA!
    KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!

    Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
    A oto wyniki



    JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
     

Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

Opowieści pisane prozą - nie powieści
ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Alek Osiński
Posty: 6557
Rejestracja: 01 lis 2011, 23:09

Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

#1 Post autor: Alek Osiński » 16 cze 2023, 01:16

Pierwszy przystanek: woda. Nie powiem nad wodą, przy wodzie, ani pod wodą, chociaż na pewno z głową zanurzoną pod powierzchnię, tak żeby po wyjęciu widać było jak twarz spływa, marszczy się i tężeje. Nie do końca oczywiście tężeje, bo drobny wietrzyk, poruszenie i te nartniki, półwodne pluskwiaki, co na nartach wodnych, na deskach do surfowania, pokrytych od spodu mikroskopijnymi, srebrnymi włoskami, dobrze nasmarowanych poślizgową wydzieliną, wyślizgują się pojęciu, pokonują przeszkody i popisują akrobacjami, aż oczy błądzą w poszukiwaniu motorowej siły, holownika, który ściągnie je w stronę nadbrzeża. Nie do końca stężałą, bo te topiki, co w głębi budują bańki powietrza, batyskafy i habitaty na chwilę oddechu, ciągle kręcą obrotowymi drzwiami, otwierają śluzy z gorącym powietrzem. Nie do końca stężałą, no chyba, że w taki dzień jak dzisiaj, kiedy upał, obsiadły przez nieruchome ważki, stoi jak spocony wędrowiec oparty o pień drzewa i ani drgnie. Wtedy twarz też nieruchomieje, twarz po drugiej stronie bulaju łajby kapitana Nemo, twarz styczniowego powstańca, a może Hindusa, który znienawidził imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, twarz macierzysta, zatrzymana w ewolucji, która wróciła z dalekiej podróży, pokonała dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi, bo uznała, że właśnie tutaj i teraz odzyska swoje rysy, odzyska formę i sens, stanie się godna wiary. Nie do końca oczywiście, bo to tylko pierwszy przystanek: woda. Woda na otrzeźwienie po rowerowych szarżach na falach, między wodnymi bruzdami, między wodnymi znamionami, po szarżach lekkiej brygady - różowej damki i składaka, drących węźlaste korzenie buczyny w małpim gaju, po progach jak na gryfie starej mandoliny, na której grał wujek Bogdan i śmiał się, że zrobiono ją z małpiej skóry. Tak, to on wymyślił tę nazwę: małpi gaj, bo podobno małpi umysł musiał mieć ten, co wymyślił tę nonsensowną i forsowną architekturę drzew. Ten, który postanowił zostać samozwańczym architektem zieleni, ostatnim Mohikaninem formy i kształtu. Stetryczałe, płowo-siwe jak grzbiety kóz, buki, z artretycznie wykręconymi stawami, z nabrzmiałymi od gorąca paliczkami, rogate i topornie zadziorne. Więc skąd ta małpia gibkość, skąd dzikie harce, jakie wyczyniają, splątując gałęzie, przeskakując z miejsca na miejsce? Skąd ten dowcip i finezja, karkołomne figle, jakimi raczą przechodzących? To prawda, czasem i one potulniały, zmieniały się w lemury i patrzyły sennie, robiąc wielkie oczy, z tęsknoty za swoją prastarą, zatopioną ojczyzną, Lemurią, za mitem, który je powołał na świadków czasu i tych, którzy muszą go zdradzić, aby zatrzymać przy sobie.

– Na tym właśnie polegają małpie sztuczki – tłumaczył wujek - bo wiesz, że to małpa napisała Hamleta, nie żaden Szekspir, ale małpa ćwiczona w cyrkowych sztuczkach, małpa, której kazano godzinami wpatrywać się w czaszkę nadwornego błazna.

– Naprawdę? – A umiesz zrobić taką małpę? Odruchowo odpierałem jego kpiarski ton, chociaż nie znałem Hamleta ani Szekspira, a nie wpadło mi wtedy do głowy, że może to właśnie małpy bawią się maszynami do pisania, piszą książki i grają na mandolinach, piszą i grają, żeby przedrzeźniać nas, błaznów, rzępolących na mandolinach do wtóru sprośnych piosenek, żeby wyśmiewać nas i kazać zadawać głupie pytania. – Bo co to znaczy – dziwił się wujek – być albo nie być, skoro to w zasadzie jedno i to samo. I chyba tak samo było z nim, kiedy odszedł pewnego dnia, zostawiając na stoliku kubek pełen czereśni, czereśni, po których ostentacyjnie spacerowały mięsne, tęczowo zdobne, muchy, dzień po tym, jak siedzieliśmy nad stawem, a on rzucał kamykami przed siebie, niby święconymi monetami w ofierze dla Wodnika i widziałem, jak ubywa go na brzegu, podczas gdy rósł i potężniał w rozlewających się kręgach. Obserwowałem zmieniające się proporcje. Wyraźnie podkreślony brzeg, podwójna spirala. Za chwilę stał się przejrzysty jak pęcherz ryby, słój z ludzkim embrionem. Niekiedy później przyjeżdżał jeszcze do domu, ale tylko po to, żeby rano jeszcze dalej wyjechać, zostawiając za sobą rybonukleinowy ścieg, zupełnie jak ten ojciec Bruno Schultza, który miał kiedyś zostać mesjaszem, miał być widziany w drodze, lecz zaginął, zaginął daleko na koślawo brukowanych uliczkach przedmieść Drohobycza. Przemienił się w kraba pustelnika albo raka, w zielonego, wyłupiastookiego Wodnika, co od jednego nieostrożnego plusku wpada w furię. Zaginął na strychu albo w piwnicy, a może stał się rybą, jedną z olbrzymiej ławicy ryb, ławicy srebrnych fiszek, które teraz przepływają przeze mnie i każda połyka pęcherzyk powietrza z płuc.

– Uwierz mi, znam taką małpę, a nawet trzy – z tajemniczą miną zapewniał wujek, na którego wszyscy mówili Uku. Dlaczego Uku? Nie wiem, mogę się tylko domyślać, że to z powodu ukulele, to znaczy mandoliny zrobionej z małpiej skóry, bo gdy pierwszy raz zobaczyła ją Ofelia, powiedziała – fajne masz to ukulele, jakby chciała z głosu lelków, harcujących wieczorami po małpim gaju, ukuć jakąś alternatywną historię, nie tą, w której podchwytują ludzkie duchy, niby tłuste pędraki, aby nakarmić nimi swoje pisklęta, unieść je gdzieś w dalekie ostępy Nawii, gdzie na zielonych równinach rogaty Weles pasie dusze, ale tą, w której, do ostatniej kropelki, doją kozy i w wielkich kadziach spieniają kozie mleko, z dźwięków mandoliny plotą bujdy na resorach, a nawarzonym serem karmią młódź, jak gołębie ptasim mleczkiem swoje pociechy.

A więc pierwszy przystanek: woda. A obok rowery: składak i damka, oparte o siebie jak ślepy o kulawego, jak rowery wodne, o których wujek mówił, że są największym wynalazkiem drugiej wojny światowej. Różowa damka z trąbką i składak ze srebrnym dzwonkiem. Duet eksperymentalny na trąbkę i brzękadło, a może cała orkiestra Louisa Armstronga, co chropawym głosem deklaruje: What a Wonderful World. W rękach nastrojone instrumenty, a przed nimi partytury rozpisane na najdrobniejsze nuty. I wodne dzwony, odlane przez topiki z lekkiego mosiądzu, pasaże nartników po napiętych strunach, harfy wodne i głębia, zasłuchane w macierzystą falę twarze wypływające na powierzchnię; wplątana w zielsko i muł, boska symetria. I wypukłe, rybie oczy topielic. Zabobonne demony wszczynają muliste larum, widząc bezwstydnie zawiązane braterstwo. Łapią się za policzki i otwierają usta, rozciągają usta od ucha do ucha, tylko po to, żeby wydobyć z siebie żabi rechot. I wołają – chodź za mną, chodź, zanurz się, a pokażę ci podwodne królestwo, zaprowadzę na dwór Wodnika, którego siedem lat miesiłyśmy jak ciasto z mułu, żeby mieć potężnego dziedzica i poczęstujemy zielem, dającym niezwykłą moc. – A może wolisz zapomnienie? – Mów! Hylas i nimfy – tę wyblakłą reprodukcję obrazu Johna Waterhouse’a, Uku trzymał jako zakładkę do książek, a ja nie mogłem się nadziwić. Niemożliwe – te wszystkie dziewczyny wyglądają tak samo. Jeden wzór, jeden model, ta sama twarz powielona po wielokroć, ta sama linia ramion, ten sam owal czoła, identyczny rys piersi, a jak mocno i bez reszty potrafią wciągnąć między niewysłane i nieodebrane listy, między liście wodnych lilii, wciągają pod łuski powiek, bez opamiętania wciągają między swoje tryby, bezwarunkowe i ostateczne. A z drugiej strony Chabernica, odciąga nas od nich, pięknie, błękitnie odziana, cała z kłosów dojrzewającej pszenicy, z wiankiem chabrów na głowie, o żelaznych dłoniach, gotowa uśpić słodkim szeptem, byle nie ostre słońce, byle nie ostrze noża albo sierpa, chętna odprowadzić w cień i zostawić opartych o pień wierzby.

A przecież to tylko rowery – zdarta farba, postrzępione siodełka i zapach gumy, w tym upale, zwodniczy jak rozmiękły asfalt, jak asfaltowe jeziorka, gdzieś daleko stąd, w które nieopatrznie wdepnęły beztroskie, przedpotopowe zwierzęta – mastodonty, smilodony, lwy, i już nie mogły się ruszyć, więc wchodziły na siebie, budując piramidę zwierząt, kamienne, fantastyczne sarkofagi, zwierzęcą wieżę Babel, a teraz wypływają jak Ofelia z fal upału, z kwiatami w ramionach, ze splątanym zielskiem we włosach i szczerzą zębiska, łypią ślepiami, jakby chciały nas zyskać dla swojej sprawy. Właśnie: Ofelia i jej wypchana, odziedziczona po ojcu, menażeria, jej domowe szkieletorium, bestiarium wybałuszonych gniewnie gał, królestwo plugawych ziemiopławów. Jak dziwnie wędruje się między wypchanymi zwierzętami. W takiej chwili zawsze obok musi być kobieta, gotowa je poskromić ruchem ręki. Kobieta chwili, która ją rozumie i wraz z nią upływa, która wypływa jak konar drzewa wytrawiony przez wodę i uwypukla wymiar, uwypukla rybie gały. Nimfa wodna posiadająca moc obłaskawienia wzbierających w nich fal gniewu, ta co wciągnęła Hylasa między tryby machiny losu, wplątała w wodne zielsko. A my ją poznajemy i bierzemy do serca. Doznajemy jej, choćby to miała być ciocia Gienia, która podarowała mi trąbkę do roweru albo Zosia, która co dzień karmi ptactwo przeznaczone do arki. Bo na jej podwórzu stoi łódź zbudowana przez zmarłego męża, łódź, która miała przetrzymać potop i, gdy zajdzie potrzeba, unieść ich całych i zdrowych na wyspy szczęśliwe. Teraz to był dom ptactwa. Sypie im ziarno z czerwonego, plastikowego wiaderka, z dumą obnosząc na szyi czerwone korale, malowane na czerwono, drewniane korale, jak te dumne, gulgoczące indory i zażywne koguty, nieustannie ćwiczące głos, forsujące niebosiężne oktawy, niby operowi śpiewacy; koguty, które potrafią iść tylko na całość i do końca. Zapowiadając niecierpliwie świty, potrafią stracić głowę dla słonecznej korony, chociaż nigdy jej nie przywdzieją, a tylko wydziobują z niej szlachetne kamienie i tłuste pędraki.

Ale to nie o nie chodzi, a o nią, Ofelię od wypchanych zwierząt, Ofelię wypchaną przed szereg, wypełnionych trocinami zjaw, tą, która siedziała obok Uka na schodach do werandy. Córa wiosennych ognisk i kolekcjonerka pocałunków, która nigdy nie wysycha, bo całą wiosnę spędziła w wiśniowym sadzie. Obok nich pieniły się amfilady młodego winobluszczu, a z tranzystorowego radia Marek Grechuta śpiewał: W dzikie wino zaplątani. Bo w ogrodzie dzikie wino, kto je tutaj siał dziewczyno. Hej, dziewczyno, po co je zasiałaś tu. Dzikie wino… . Miała upięte wysoko włosy, włosy znaczone genem fototropizmu, a na potylicy szeroką, różowawą bliznę, podobną do kwiatu kosaćca. Siadałem o kilka stopni za nimi. Jadłem czereśnie i próbowałem trafić ją pestkami w tę bliznę, bliznę, którą z łatwością mogła zasłonić, gdyby tylko rozpuściła włosy. To była jego Ofelia, dziewczyna, której kwiat rozkwitł na potylicy, a korzenie zapuścił głęboko w trzewia, niby pęd wypuszczony przez uśpiony pąk, dziki pęd pnący się wbrew zaszczepionej szlachetności, wbrew wpajanej latami cierpliwości. Ofelia, królowa lemurów, opiekunka zwierzęcego lamusa, dziedziczka zatopionego królestwa, którego pamięć przywoływał każdy jej gest. A przy schodach gniazdo miały zaskrońce. Karmiła je mlekiem z blaszanej miski. Złotolice zaskrońce z bajek o Edenie, z bajek o złotych jabłkach z ogrodu Hesperyd, milczący i potulni przyjaciele, poufni doradcy w delikatnych i gardłowych sprawach, niby zaufane małpy zakrywające oczy, uszy i usta.

To było w czasach, kiedy często wpadał Zygmunt. Był kandydatem na trepa w miejscowej jednostce wojskowej, której mur graniczył z naszym ogrodem. Skończył służbę zasadniczą i powiedział – zostaję. – Doznałem zawodu, więc niech to będzie mój zawód – tak mówił. – Mój i tylko mój.

Obiecali mu mieszkanie, lecz na razie kwaterował przy jednostce i gdy tylko miał wolne, wpadał i czytywał nam historię swojego żółtego piórka, a jednym okiem łypał zawsze na zaskrońce, ciekawy czy też słuchają. Może w ogóle przychodził tylko dla nich, tylko dlatego, aby czytać swoje opowiastki zaskrońcom? Aby zaskrońce mogły usłyszeć i poznać jego głos, aby mogły go rozpoznać, gdy gdzieś, kiedyś jeszcze się spotkają?

Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

Zygmunt mówi, że to nic dziwnego jak wszystko pamięta się w najdrobniejszych szczegółach, chociaż w rzeczywistości, jakby trochę niejasno. Takie na przykład narodziny: człowiek czuje, jak wylewa się ze zlewu przez jakiś mały otwór, ale nie wie w zasadzie, co to jest otwór i co to jest zlew, tylko myśli bardziej abstrakcyjnie. Bo po prawdzie mówiąc, jak człowiek wychodzi głową albo nogami do przodu, to nie może być pewien: rodzi się czy umiera, a nawet przecież zwykłe wędrowanie, dla takiego co to pierwszy raz, nie jest zupełnie oczywistą sprawą. Zygmunt zresztą uważa, że takie dziwności jak rodzenie się i umieranie to nawet dla starego niezbyt konkretne rzeczy, bo to tylko jakby człowiek przechodził z jednego pokoju do drugiego, a po drodze miał skrupulatną kontrolę osobistą, po to, żeby nie zabierał ze sobą uciążliwych drobiazgów. No bo po co obciążać się niepotrzebnie – mówi Zygmunt – to i to trzeba zostawić i już, no, a potem jak wszystko pójdzie do pralni, to nada się jeszcze dla następnego gościa. – Bo co to byłby za hotel, żeby nie miał ręczników i mydełek gratis? To nie hotel, tylko zwyczajny zamtuz – przypomina Zygmunt i trochę się denerwuje, zresztą na ten przykład naszej ziemi przyznaje tylko trzy gwiazdki i to wyłącznie za udaną część rozrywkową. A co do tych narodzin i śmierci to Zygmunt ma jednak ukryte pretensje, czemu ludzie nadali im takie okrutne nazwy, bo on to nazwałby je jak jakieś egzotyczne, zimozielone rośliny, bo szczerze mówiąc, to nic tak delikatnie się nie nazywa, jak eleganckie rośliny i to najlepiej po łacinie, żeby nie rzucało się w oczy. Zygmunt się na tym zna i dlatego ma pretensje, bo dajmy na to, rozmawia z kimś i mówi, że komuś przydarzyła się brassia longissima i po kilku już zdaniach musi wyjaśniać, że właściwie to chodziło mu o zwykłą śmierć. No i gotowe: Zygmunt spalony towarzysko jako najzwyklejszy wariat, a przecież w zasadzie chciał mieć tylko melodyjny głos. Bo jak jest ładnie – mówi Zygmunt – to rzeczy się bardziej słuchają i przechodzi im nawet ta codzienna, uprzykrzona chrypka, tak jak z tym żółtym piórkiem, które samo obraca mu się w ręce, ale o piórku to Zygmunt opowie jeszcze nie raz.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16894
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

#2 Post autor: eka » 16 cze 2023, 17:45

ojejku... no zachwyt :)

Splątane reprezentacje świata. Czyli obecna we wszystkim Natura, ewolucja która wszak nie oddzieliła bytów od siebie, uwikłała, dała/daje szansę każdemu. Przekreśliła samotność.
Magiczne pisanie.
Multum skojarzeń mam. Tu wszystko wchłania, zasysa, obraca, przyciąga, ma wpływ.
Alek Osiński pisze:
16 cze 2023, 01:16
tak jak z tym żółtym piórkiem, które samo obraca mu się w ręce, ale o piórku to Zygmunt opowie jeszcze nie raz.
Koniecznie!

A uwiodła mnie Chabernica (zdecydowanie inna od Południcy: )

:kofe:

Alek Osiński
Posty: 6557
Rejestracja: 01 lis 2011, 23:09

Zygmunt, czyli historia żółtego piórka - 1

#3 Post autor: Alek Osiński » 21 cze 2023, 23:30

eka pisze:
16 cze 2023, 17:45
A uwiodła mnie Chabernica (zdecydowanie inna od Południcy: )
A, faktycznie, Chabernica jest jedyna w swoim rodzaju.

Dzięki, Ewo, za komentarz :)

:kofe:

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”