• Nasze rekomendacje
  •  
    UWAGA!
    JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
    admin@osme-pietro.pl
    PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
     
  • Słup ogłoszeniowy
  •  
    Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
    Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.

    Benjamin Franklin

    UWAGA!
    KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!

    Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
    A oto wyniki



    JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
     

Najcenniejsze na świecie

Tu piszemy powieści w odcinkach
ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
szczepantrzeszcz
Posty: 554
Rejestracja: 28 lis 2016, 22:03

Najcenniejsze na świecie

#1 Post autor: szczepantrzeszcz » 02 sie 2018, 22:39


A przecież mogłem być
Przed twoją erą
A przecież mogłaś być
Przed moją erą

Adam Ziemianin
Zbieg okoliczności łagodzących



Najcenniejsze na świecie, fragment pierwszy.

Przejście od rzeczywistości, którą uważamy za bardziej rzeczywistą do rzeczywistości, która kłóci się z naszym sposobem pojmowania rzeczywistości, powinno nosić znamiona czegoś niezwykłego — nierzeczywistego. Można by oczekiwać uderzenia gromu, błysku jakiegoś, albo chociaż dźwięku tłuczonych talerzy.

Nic takiego nie miało miejsca i dlatego Poeta czuł w pierwszej kolejności lekkie rozczarowanie, a dopiero potem zdziwienie. Owo zdziwienie wcale nie było większe niż kilka tygodni wcześniej, kiedy w zatłoczonym autobusie sięgnął po portfel i zamiast portfela znalazł dziurę w rozciętej kurtce. Dwa tysiące złotych, równowartość trzech flaszek wódki marki Bałtyk, zniknęło bez śladu.

Tym razem Poecie nic nie zniknęło, nawet odniósł wrażenie, że czegoś, nie wiadomo czego, jest więcej, jednak nie miał wątpliwości, że leśna droga, drzewa i szumiący w głębokim jarze strumień, różnią się od tych, które dostrzegał jeszcze przed kilkoma minutami. Odruchowo popatrzył za siebie, jak gdyby w nadziei, że zobaczy bramę, przez którą wszedł i przez którą będzie mógł powrócić. Bramy również nie było, co ostatecznie obdzierało niezwykłe skądinąd zdarzenie z resztek niezwykłości. Brak wyraźnej granicy sprawił, że rozczarowanie Poety jeszcze trochę wzrosło, ale i tak było mniejsze niż rozczarowanie sprzed kilku tygodni. Wówczas, chociaż do mamony nie przywiązywał wagi, strata gotówki zabolała bardziej.

Szczęścia za pieniądze kupić nie można — piwo można.

Zastanowił się, czy tam, gdzie teraz podąża, dostanie piwo. Nie doszedł do żadnych konstruktywnych wniosków. Na wypicie piwa szansa istniała zawsze, w przeciwnym razie życie straciłoby sens, jednak z drugiej strony nie mógł wykluczyć, że świat, który obecnie przemierzał krokiem nieco mniej pewnym, znowu się pomylił i kupno piwa będzie niemożliwe. Tak czy inaczej jego problem nie wyglądał na taki, który sam się rozwiąże. Ruszył w drogę.

Po jakimś czasie wiedział, czego jest więcej. Błota! Gwałtowne roztopy i kilka deszczowych dni wystarczyło, aby kałuże, rozległe a głębokie, utrudniały wędrówkę. Kwietniowe, powielkanocne słońce grzało mocno, ale na to, by prawdziwa wiosna zaszalała wśród bzów i osuszyła leśne drogi, należało poczekać. Nie chcąc brodzić po kostki w wodzie, co jakiś czas musiał schodzić z trasy i przedzierać się przez zarośla. Takie życie. Bieszczad od zarania dziejów słynął ze swoich błotnistych traktów, nie zawsze prowadzących tam, dokąd dojść się pragnęło.

Tym razem Poeta zamierzał dotrzeć do Stuposian, jednak kiedy tylko wyszedł z lasu, uświadomił sobie, że sprawy skomplikowały się bardziej, niż przypuszczał. Zamiast asfaltowej szosy i kilku murowanych domków ujrzał chaty o wiele liczniejsze, ale drewniane, przysadziste, kryte słomą. Przy niedużej wysokości pierwszej i jedynej kondygnacji potężne czterospadowe dachy dawały zaskakujący efekt. Odniósł wrażenie, jakoby ludzkie siedlisko tkwiło w pejzażu tak mocno, że żadna siła nie zdoła owego stanu rzeczy zmienić ani teraz, ani po upływie wieków.

Wyciągnął z plecaka lornetkę, popatrzył dokładniej i mina mu zrzedła. Nie dość, że asfaltówki w krajobrazie brakowało, to jeszcze zabudowania nie miały kominów. Dym unosił się z otworów poniżej kalenicy.

Kurne chaty!

Po dwudziestu latach życia przyzwyczaił się, że widzi więcej niż inni, ostatecznie nie każdy rodził się Poetą, ale to, na co spoglądał tu i teraz (albo tam i wtedy — sam nie wiedział, jakie należy dać rzeczy słowo) jakoś nie mogło się pomieścić w głowie Poety. Jeszcze raz popatrzył z nadzieją do tyłu. Znowu doszedł nie tam, gdzie zamierzał, więc pragnął za wszelką cenę znaleźć przyczynę. Jakąkolwiek. Niczego nie dostrzegł. Postanowił nie oglądać się więcej za siebie. Tu i teraz (niezależnie, co ów termin miałby oznaczać) było ważniejsze. Przetarł oczy, przyrzekł sobie w duchu, że przestanie pić, ale kurne chaty nie pozamieniały się od tego w dobrze znane murowane domki.

— Kurwa.

Odczekał chwilę, w nadziei, że echo coś odpowie, ewentualnie dyskretnym milczeniem da do zrozumienia, aby uruchomił swoje szare komórki, ale echa nie było. Echa w ogóle nie było!

— Kur...

Tętent kopyt nie pozwolił ani na powtórną ocenę sytuacji, ani na uruchomienie szarych komórek. Odruchowo zanurkował w zarośla. Dwaj jeźdźcy, ubrani dość nietypowo, galopowali drogą w stronę wsi.

Poeta zamarł. Chaszcze o tej porze roku nie miały liści, a jego czerwona kurtka przyciągała uwagę równie mocno, jak browar przyciągał tych, dla których piwo było sposobem na życie. Ludzie osadzili konie na skraju lasu i zaczęli się rozglądać. Wzrok większego, przyodzianego w baranicę bez rękawów, prześliznął się po krzakach i jak gdyby nigdy nic powędrował dalej. Poeta przez chwilę pomyślał, że wybiła jego ostatnia godzina. Jeździec, choć z wyglądu przypominał hollywoodzkiego amanta-opryszka, miał do siodła przytroczony pokaźny toporek i spojrzenie, od którego cierpła skóra. To nie był dobry człowiek. Po dwudziestu latach dostrzegania tego, czego inni nie widzą (albo widzą o wiele słabiej), można było pozwolić sobie na ocenę takiego spojrzenia z dużą dozą pewności. Poeta pozwolił sobie. Doza pewności była duża. Od razu zrozumiał, że facetowi lepiej w drogę nie wchodzić.

— Tam są — powiedział opryszek lekko schrypniętym głosem. Wskazał ręką kierunek, w którym znajdował się właśnie Poeta, ale jego wzrok błądził gdzieś dalej, dużo dalej.

Poeta nie podejrzewał, że można skurczyć się do tak niewielkich rozmiarów, ale na wszelki wypadek skurczył się. Po chwili jednak ocenił stopień swojego skurczenia, jako nie tylko zbędny, ale i śmieszny. Szare komórki, uruchomione przez stres oraz ciekawość, pozwoliły dojść do wniosku, że facet zwyczajnie go nie dostrzega. Akurat taki stan rzeczy nie był dla niego niczym nowym. Ludzie, odkąd pamiętał, bardzo często nie dostrzegali tego, co widać na pierwszy rzut oka, więc zachowanie człowieka-o-bardzo-złym-spojrzeniu stanowiło normę. Teraz dopiero, spokojniejszy już nieco, popatrzył na mniejszego jeźdźca. Zawinięty w opończę czy inną płachtę, nawet twarz skrywał za kawałkiem materii i to tak, że przez wąską szczelinę nie można było zobaczyć oczu. W sytuacjach kiedy ktoś ukrywał swoje spojrzenie, Poeta zawsze czuł dyskomfort psychiczny. Znowu zaczął się bać. Był pewien, że mniejszy go widzi i co gorsza, obserwuje z zainteresowaniem.

Jeżeli na początku zupełnie nie rozumiał niczego, to teraz nie rozumiał niczego jeszcze bardziej zupełnie. Z owej gonitwy myśli wyrwał go ponownie głos większego.

— Musimy jarem dotrzeć do miejsca, gdzie ślepy Mikoła miał swój chutor. Tam czeka Oleksa. Tam dowiesz się, czego chcemy.

Mniejszy nic nie odpowiedział. Zwinnie zeskoczył z konia, skręcił w prawo i ruszył ścieżką prowadzącą przez chaszcze zbyt gęste, aby dało się jechać wierzchem. Człowiek z toporkiem poszedł w ślady swojego towarzysza.

Poeta otarł pot z czoła. Jakoś ciepło się zrobiło, choć połowa kwietnia jeszcze nie minęła. Portfel i scyzoryk przełożył do kieszeni spodni, kurtkę ściągnął i ukrył pod klapą plecaka. W ciemnozielonym swetrze, szarych portkach i z garbem, który jakieś pięć lat temu przestał być niebieski, przynajmniej nie rzucał się w oczy. Był pewien, że mniejszy go widział, ale z jakichś powodów nie chciał o tym powiedzieć temu groźnemu... w sumie to nie był pewien, którego z nich powinien bać się bardziej. O czym oni mówili? Mikoła? Oleksa? Dopiero teraz załapał, że to, co usłyszał, zostało wypowiedziane w jakimś dziwnym narzeczu. Nie brzmiało jak słowacki. Polszczyznę, bardzo archaiczną, przypominało tylko trochę. Może ukraiński? Poeta kilka razy w życiu zetknął się z ludźmi mówiącymi po ukraińsku, jednak wcale nie był przekonany, czy większy gadał w tym właśnie języku. Najbardziej go zdziwiło, że choć nie potrafiłby powtórzyć kilku prostych zdań, wszystko zrozumiał doskonale.

Nie, nie dajmy się zwariować. Świat jest prosty. To tylko ludzie mają skłonność do komplikowania wszystkiego ponad miarę. Uświadomienie sobie tej prawdy oczywistej i łatwo przyswajalnej zawsze pozwalało opanować chaos, który od czasu do czasu pojawiał się w jego głowie. Ponieważ chwilowo nie miał żadnego innego pomysłu na życie, usiadł na zwalonym pniaku i przyrządził sobie kanapkę z serem.

— Świat jest prosty — powtórzył w nadziei, że echo upewni go w owym przekonaniu, ale echa w dalszym ciągu nie było.

Jadł powoli. Po pierwsze dlatego, że jedzenie powoli jest zdrowsze, a po drugie (a właściwie bardziej po pierwsze) dlatego, że chciał odwlec chwilę, w której będzie musiał podjąć decyzję, co dalej. Wcale nie chciał podejmować takiej decyzji. Przeżuwał bez pośpiechu i liczył na to, że problem jakoś sam się rozwiąże.

Problem rzeczywiście sam się rozwiązał.

Od strony wsi najpierw doleciał odgłos wystrzału, a chwilę później zobaczył grupę jeźdźców, galopujących dokładnie w tę stronę, gdzie spokojnie spożywał posiłek. Świat był (kurwa) prosty aż do bólu. Poeta chwycił plecak i rzucił się do panicznej ucieczki.


***


Samotności nie można zdefiniować.

Właściwie to, zdefiniować można, ale każda definicja wcześniej czy później okaże się do niczego.

Ewa była stale pośród ludzi. Rozmawiała, załatwiała sprawy. Spotykając tych, których znała, mówiła "dzień dobry" albo "doby wieczór". Przez jej życie przewijało się mnóstwo osób razem ze swoimi problemami, humorami, słabostkami. Zdawała sobie sprawę, że chociaż darzą ją co najwyżej głębokim i nieskrywanym brakiem sympatii, są w gruncie rzeczy przyzwoici. Potem wracała do domu, szczęśliwa, że dzień się zakończył, zamykała za sobą drzwi i rozpoczynała cowieczorną walkę z samotnością. Byli również i tacy, którzy zainteresowani jej nieciekawym losem, znali prawdę i cierpieli razem z nią, jednak mimo wszystko czuła się samotna. Po prostu wydarzyło się coś bardzo złego i wszystkie definicje, jedna po drugiej, uznała za zbyt kiepskie jak na rzeczywistość, w której przyszło jej żyć.

Rozsądek cały czas podpowiadał, że była mu obojętna.

Rozsądek?

Nie było miejsca na rozsądek, kiedy po raz pierwszy wziął ją za rękę, kiedy całowali się szaleńczo na plaży w Sopocie, kiedy oddała mu się bez reszty... no nie, wtedy właśnie nawet rozsądek podpowiadał, że nie była mu obojętna... przez krótką chwilę.

Za oknem przesuwały się betonowe konstrukcje. Pociąg relacji Warszawa-Zagórz wjechał na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i mijał to coś... zaraz, zaraz, Andrzej opowiadał, kiedy byli tu kilka lat temu. Jakaś oczyszczalnia ścieków. Nie wolno wylewać paskudztwa bezpośrednio do rzeki, która odprowadza swoje wody do Dniestru.

Ewa zawsze kierowała się w życiu rozsądkiem. To właśnie dlatego odeszła od Andrzeja. Odeszła, chociaż chodzili ze sobą prawie cztery lata. Ale Andrzej mimo, że najzdolniejszy na roku, zamierzał wrócić na wieś i żyć z pracy na roli. Chciał mieć dzieci. Trójkę dzieci. Dla niej praca na roli była czymś wstrętnym i bezsensownym. Nie miała najmniejszego zamiaru wstawać o szóstej rano i zaczynać dnia od dojenia krów. I nie chciała rodzić dzieci zaraz po studiach.

Czy to takie ważne?

Nie ma już Andrzeja i jego... jego też już nie ma.

"Krościenko" — napis na peronie nie oznaczał znanej wypoczynkowej miejscowości, tylko małą wioskę na skraju Bieszczadu. Andrzej mówił, że przed laty osiedlono tutaj emigrantów z Grecji. Znowu Andrzej... Dwa i pół roku temu, zanim to wszystko się zaczęło, było jej żal Andrzeja. Chociaż wtedy jeszcze mogła sobie powiedzieć, że żadnej krzywdy chłopakowi nie zrobiła. Było jej żal, ale ostatecznie poszła swoją drogą, a on swoją. Potrafiła o nim nie myśleć. Potrafiła być sama, wolna. Potrafiła czerpać z tego radość.

I wtedy pojawił się Witold.

Witold nie chodził po górach. Nie miał czasu. Na początku jej znajomi krzywo na niego patrzyli, jednak on umiał rozmawiać z ludźmi, umiał do siebie przekonać. Tylko z nią nie umiał rozmawiać... nie tak, jak ona by chciała.

Pociąg zwalniał. "Ustrzyki Dolne" — zobaczyła przez okno kolejny napis. Ostatnie szarpnięcie. Dotarła na miejsce. Założyła plecak i niespiesznie opuściła prawie pusty wagon.

Witold chciał ją mieć przy sobie. Wcale nie krył, że zależy mu jedynie na tym, aby u jego boku stała elegancka dziewczyna, która potrafi "zadawać szyku"... jak ona nie cierpiała tego zwrotu... wierzyła, że zdoła zmienić ów stan rzeczy. Kiedy do niej mówił, czuła, że razem góry są w stanie przenosić, że mogą zmienić świat.

Ale nic się nie zmieniło.

A teraz była niezależna. Miała własne mieszkanie, pracę, nawet dwie prace i jeszcze korepetycje do tego...

Niezależna!

Jak to Andrzej mówił? Iść przed siebie i nie spoglądać do tyłu. Jeżeli uda ci się, wędrując szlakiem, to uda ci się również wtedy, kiedy będziesz iść przez życie. Andrzejowi się nie udało...

Dworzec autobusowy był tuż obok stacji kolejowej. Popatrzyła na rozkład jazdy. Dzisiaj nic już do Ustrzyk Górnych nie jechało, za to jutro pierwszy odchodził bardzo rano, a następny dopiero po południu, o piętnastej. Skrzywiła się. Zamierzała przenocować na kwaterze u Goszczyków, kawał drogi za miastem przy drodze na Zagórz. Musiałaby wstać przed piątą. Nic z tego. Pojutrze, wychodząc na Halicz, i tak wstanie przed piątą. Dzisiaj musi się wyspać. Jeszcze raz spojrzała na tablicę. Do Lutowisk miała podwodę o jedenastej trzydzieści. Pasowało. Jutro, nie spiesząc się, pojedzie do Lutowisk, złapie okazję i spokojnie dotrze do schroniska.

"Nie zrozum mnie źle, ja po prostu nie mam czasu na uczucia" — powiedział, kiedy wracali z ostatniego wspólnego wypadu na narty. Wówczas wydawało jej się, że zrozumiała go aż nazbyt dobrze.


***


Wyhamował w ostatnim momencie. Wąwóz był głęboki. Zbocza, chociaż porośnięte krzakami, niemal pionowo zbiegały do potoku. Jeszcze krok i poleciałby dwadzieścia metrów w dół. Sapiąc jak lokomotywa, spojrzał za siebie. Nikt go nie gonił, za to na dnie jaru, zobaczył ognisko, a dookoła tych wszystkich, przed którymi umykał. Nieco dalej, poniżej miejsca, gdzie płonął ogień, stało kilkanaście koni, większość objuczona. Znaczną liczbę tobołków uformowano w spory stosik. Przez chwilę zwątpił, że świat jest prosty... ale tylko przez chwilę.

— Mówiłam ci, że jak się skumasz ze złym, to po mnie nie posyłaj! — Mocny głos kobiety w sile wieku, do tego nieźle wkurzonej, przyciągał uwagę. Samej postaci Poeta nie mógł dostrzec.

— Nie twoja rzecz babo, z kim w interesa wchodzę! — Po przeciwnej stronie ogniska wysoki i krzepko zbudowany młodzian podniósł się, spoglądając władczo a groźnie w kierunku zmurszałych pni drzewa.

— Nie twoja — dodał z naciskiem ubrany na czarno pokurcz o śniadej cerze i wyjątkowo paskudnej aparycji.

Poeta zrozumiał, że kobieta musi siedzieć oparta plecami o owe pnie drzewa. Przyjrzał się dokładniej człowiekowi, któremu tak bardzo zależało na prywatności interesów. Podobieństwo do faceta o złym spojrzeniu nie ulegało wątpliwości tyle, że ten był starszy. Ojciec? Nie, raczej starszy brat. I może nawet nie tak bardzo starszy, tylko dostojeństwo i autorytet, jaki wokół roztaczał, czynił wrażenie, że różnica wieku jest duża. Czarne potargane włosy nasuwały skojarzenie z grzywą lwa, a rozpięty kożuch odsłaniał pokaźnych rozmiarów skałkowy pistolet zatknięty za pas. Kindżał misternej roboty, wetknięty obok spluwy, miał dodatkowo podkreślać, kto tu rządzi.

— Poza tym, to nie jest sprawa interesu — kontynuował twardym głosem dumny posiadacz lwiej grzywy. — Pomnij, co trzy lata temu we Lwowie się wydarzyło. Jesteś mi winna przysługę, ot co!

— Jestem. — Głos nadal brzmiał hardo, jednak można było wyczuć cień rezygnacji. — Jestem i zrobię, czego żądasz, ale pierwej musisz odprawić to ścierwo. — Wskazała paskudnego, na którym obelga nie uczyniła najmniejszego wrażenia.

— Katia Masonowa. Któżby inny do harnasia, jak do chłopca stajennego, zwracać się odważył.

Poeta, zafascynowany tym, co widział, dopiero teraz skierował spojrzenie na osobnika, który nadciągnął i włączył się do rozmowy. "Nadciągnął" było dobrym słowem. Ludzie siedzący przy ognisku, wzbudzali w nim zwyczajny lęk, natomiast obecność zarówno pokurcza jak i nowoprzybyłego powodowała wystąpienie dziwnej gęsiej skórki takiej, której jeszcze nie doświadczył, a nawet jeżeli doświadczył, to wcześniej nigdy nie zwrócił uwagi. Tym razem jednak gęsia skórka wystąpiła nader gwałtownie i trudno było nie zwrócić uwagi, podobnie jak trudno było nie zwrócić uwagi na mówiącego. Wzrostem i posturą niemal dorównywał harnasiowi, w pozostałych kwestiach stanowiąc całkowite przeciwieństwo przywódcy opryszków. Ubrany w szlachecki kontusz, nietypowy, bo czarnego koloru, przepasany czarnym pasem, z szablą w czarnej pochwie u boku, spoglądał z góry na siedzących przy ognisku. Kruczo-czarne, krótko, po szlachecku obcięte włosy kontrastowały z nienaturalnie bladą cerą. Całość dopełniała kozia bródka i starannie przycięty wąsik, zupełnie niepasujące do reszty. Postać emanowała wręcz dostojeństwem, ale nawet owo dostojeństwo było przeciwne dostojeństwu, jakim mógł się wykazać człowiek, który próbował ubić interes z Katiuszą Masonową. "Za harnasiem ludzie bez wahania pójdą w ogień, za tym czarniawym na pewno nie", pomyślał Poeta i patrzył z zapartym tchem.

— Nu, Katiusza. Nie myślał ja, że jeszcze cię zobaczę. — Szlachcic pokręcił głową. — Stos już dla ciebie ułożyli, a ty cała i zdrowa...

— Nie wyglądasz na takiego, kto by się jakoś specjalnie tym uradował... i słusznie. Słusznie Tworylny czynisz, że nie cieszysz się z mojej swobody.

Czarny roześmiał się głośno i nieszczerze, natomiast ten, którego nazwał harnasiem, sprawiał wrażenie, że wręcz bawi go cała rozmowa.

— Sam widzisz, Kirdziel... — herszt w końcu zwrócił się do paskudnego — jak to mówią: gdzie diabeł nie może tam baba poradzi. Tobie kiepsko szło, a czarownica jednym zaklęciem i jednym ruchem ręki skałę i rozewrzeć, i zawrzeć zdoła. Sam ja na to patrzył przed laty.

— Chyba, że mistrz małodobry zdążył już oduczyć wiedźmę czarów. — Tworylny najwyraźniej próbował zasiać ziarno wątpliwości. — Jak tam Katiusza? Dobrze pobyt w lochu wspominasz?

Kobieta nie odpowiedziała, jednak poderwała się z miejsca. Poeta rozpoznał. To była postać z zasłoniętą twarzą — osoba, która potrafiła go dostrzec. Chociaż stała tyłem, chłopak niemal widział wściekłość spojrzenia, jakim zmierzyła czarnego.

— Mistrz małodobry już świece naszykował — odezwał się siwy mężczyzna z długą brodą — ale harnaś, jak coś czyni, solidnie czyni. Katiusza Masonowa nietknięta lwowski loch opuściła. Cała uszła, to i czary czynić może.

— Solidnie, mówisz, harnaś czyni? — Kirdziel odwrócił swój do świni podobny pysk w stronę, gdzie stał Poeta. — Ale sami nie przyjechaliście. Ktoś ciągnie za wami.

Poeta poczuł kolejny atak gęsiej skórki i odruchowo schował się za drzewem.

— Ubili my we wsi hajduka, co nos nie we swoje sprawy pchał — odezwał się kolejny oprych.

— Żadna pogoń za nami nie szła — harnaś dodał z naciskiem. — Czarnohora naznaczona mogiłami tych, co podążać za Oleksą próbowali. — Rękę położył na zatkniętym za pas kindżale. — W Bieszczadzie inaczej być nie może.

— Tak czy inaczej żegnaj harnasiu — zagrzmiał Tworylny. — Niewiastom ufać wolisz, twoja to rzecz. Za sprawą niewiasty przyjdę ja po ciebie, kiedy czas nastanie. — Skinął na typa o świńskiej mordzie, powoli ruszając w górę wąwozu.

Kirdziel zaśmiał się pogardliwie, wstał i kaczym chodem podążył za bladolicym. Poeta doszedł do wniosku, że najwyższy czas znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym obecnie przebywał. Popatrzył za siebie i zamarł. Kolejny, mało przyjaźnie wyglądający członek bandy, bezszelestnie przemieszczał się w stronę urwiska. Przeszedł obok Poety, baranicą ocierając niemal o plecak i stanął na krawędzi jaru. Rękami wykonał gest, po którym łatwo było poznać, że zgromadzonym na dole żadne niebezpieczeństwo nie zagraża. Chłopak się uspokoił. Również i ten typek go nie widział. Okoliczność tyleż irracjonalna, co szczęśliwa.

— No, co tak siedzicie!? — wrzasnął herszt. — Do roboty, konie kulbaczyć!

Cała zgraja jednocześnie stanęła na nogi. Katiusza Masonowa wspięła się kilka metrów na zbocze wąwozu i usiadła na zwalonym pniu. Poeta zaklął w myślach. Okazja, aby przyjrzeć się dokładnie czarownicy przepadła. Akurat musiał w tym czasie poprawiać rozwiązane sznurowadło.

— Powiedz mi Oleksa, co zamiarowywujesz. — Z tonu głosu wynikało, że tych dwoje łączy zażyłość większa, niż wskazywałby dotychczasowy przebieg rozmowy. — Hajduki knezia Potockiego ciągną za wami w stronę Bieszczadu. Tołhaje już wiedzą, że harnaś w nasze strony przybył, toporzyska ostrzą...

— Zamiarowywuję ukryć wszystko bezpiecznie, a ty mi w tym pomożesz. Cztery sakwy pełne dukatów i inne dobro będzie czekać na nas pod górą ukryte. Na madziarską stronę jeno trochę złota zabierzem. Tołhaje nas nie ruszą, a jak ruszą, to dobrze wiesz, co się wydarzy.

Zbójnik i czarownica znajdowali się teraz niespełna dziesięć metrów od Poety, w którym rozgorzała wewnętrzna walka pomiędzy instynktem samozachowawczym, a ciekawością świata. Wiedział, że powinien uciekać, jednak stał i słuchał. Ciekawość świata, jak zwykle, okazała się mocniejsza.

— A kiedy zechcesz swoje skarby odzyskać?

— Powrócę za rok, może wcześniej. Zrobisz tak, aby skała otwarła się przede mną i przed Iwanem, kiedy tylko jeden z nas przed kamieniem stanie i zaklęcie wypowie.

— Zaklęcia, to ty możesz gadać, jakie chcesz, ale od twoich zaklęć kamień nawet nie drgnie.

— Masz zrobić tak, aby łup nieruszony w grocie spoczywał. Wieśniaków ja się nie boję. Wielkich panów też nie. Kneź Potocki w czwórnasób nad nami przeważał, a jego hajduki pole nad Sołokiją zaległy. Kareta żelazna, co dukaty do Kristinopiła wiozła, takoż na nic się zdała. Wszystko nasze. Jeno tacy jak ty mogą próbować kosztowności ze skały wydrzeć.

— Takich jak ja też bać się nie musisz. Krew w tych skarbach zawarta, krzywda i ludzkie nieszczęście. Nazbyt wiele można ujrzeć, kiedy się na twoje łupy spogląda. My wolim propastnyka precz popędzić i grosz zgarnąć uczciwy. Inaczej ja zrobię, tak, że i ty zadowolony będziesz i twoje dobra bezpieczne.

Zbójnik uśmiechnął się ironicznie. — Ty o groszu uczciwym nie gadaj, kiedy udział w moich łupach masz.

— Mnie się teraz nie o grosz uczciwy rozchodzi. Ty myślisz, że duszę ocalisz jak złoty dukat w cerkwi położysz. Tam czarci w piekle pewnie kocioł i na mnie, i na ciebie nastawili. Ty nie wiesz, co za dobre policzone być może. Ja też nie wiem, ale powiadam ci, że lepiej trupów samych przez całe życie za sobą nie ostawiać. No pokaż, co tam pod baranicą chowasz? — Katiusza Masonowa wyczuła, że to, co szczególnie harnasiowi cenne, ten nosi przy sobie. Poza tym sprawiała wrażenie, jakoby chciała zakończyć rozmowę na temat dla obojga niewygodny.

Oleksa musiał mieć spore zaufanie do rozmówczyni, bo bez wahania wyciągnął zza pazuchy naszyjnik przecudnej roboty. Złoto i ogromne kamienie, zapewne diamenty, zalśniły w słońcu przeświecającym pomiędzy gałęziami. Wiedźma aż cmoknęła z wrażenia.

— Warte to pewnie tyle, co cała reszta — skinęła głową na objuczone wierzchowce.

— Warte więcej. Ja ten naszyjnik dla dziewki przeznaczył. On teraz najcenniejszy na świecie. — Oczy harnasia zapłonęły.

— Ech, Oleksa, Oleksa. Nie słuchał ty, co Tworylny rzekł, że za sprawą dziewki po ciebie przyjdzie. Ty, jak czarta chcesz oszwabić, musisz słuchać, co gada...

— Brał ja się z czartem nieraz za łeb. I co? Stoję tu przed tobą. Cały a zdrowy. Ja tam na czarnego zważać nie będę. Niech lepiej ród piekielny martwi się, aby Oleksie w drogę nie wchodzić. Zresztą... co tam wszystkie diabły. Ona jedna, czarnobrewa, na tym świecie. Tylko dla mnie przeznaczona. Ona jedna więcej warta niż złoto całe, niż skarby wszystkie.

Kobieta nieznacznie tylko wzruszyła ramionami. — Ruszajmy już. Droga daleka, a do skały dotrzeć trza, zanim zmrok zapadnie.

Poeta po raz kolejny pomyślał, że jemu również czas w drogę. Wprawdzie przyzwyczaił się, że zbójnicy go nie dostrzegają i dawało mu to poczucie komfortu psychicznego, jednak z drugiej strony był pewien, że kobieta, która uniknęła stosu, z pewnością nie tylko widziała więcej, ale również rozumiała to, co widzi. Poeta niczego nie rozumiał, a właściwie to rozumiał tylko tyle, że bardzo niedobrze robi, kiedy tak stoi i gapi się jak szpak. Mimo wszystko świat był prosty. Należało dyskretnie opuścić niegościnną okolicę, zanim ktoś sprawi, że Poeta dyskretnie opuści ziemski padół.

I w tym momencie znowu poczuł gęsią skórkę. Uczucie było jeszcze silniejsze niż poprzednio. Tego, że ktoś grzebie w jego kieszeni nie poczuł wcale, kiedy jednak odwrócił się gwałtownie, przed sobą, a właściwie trochę poniżej, zobaczył Kirdziela — kurdupla o świńskim ryju, który nieprzyjemnie zaskoczony reakcją Poety, trzymał w garści jego portfel. Poeta nie myślał zbyt szybko i nie miał czasu się zastanowić, czy lepiej zdzielić bydlaka po mordzie, czy kopnąć w jaja, czy może odpuścić sobie portfel i od razu spływać ile pary w nogach. Kierowany instynktem wybrał rozwiązanie pośrednie, to znaczy odpuścił sobie portfel, ale kopnął paskudnego w pysk i dał dyla. Przy wzroście przeciwnika niespełna metr czterdzieści było to rozwiązanie naturalne, tym bardziej naturalne, że paskudna morda wręcz kusiła, aby kopnąć. To, że gość nie nakrył się nogami, ale ledwie zachwiał, było już trochę mniej naturalne, natomiast to, że chwilę później ruszył za Poetą w pościg i pomimo krótkich kabłąkowatych odnóży zaczął go dochodzić, wyglądało na czarcią sztuczkę.

Poeta uciekał. Nie miał czasu zastanawiać się nad czymkolwiek. Chociaż napędzany strachem, zasuwał skrajem wąwozu niczym utalentowany czterystumetrowiec, za plecami ciągle czuł nieprzyjemny oddech pokurcza, coraz bliżej i bliżej. Ucieczka zakończyła się w sposób jeszcze bardziej gwałtowny, niż się zaczęła. Noga poety wpadła w jakąś rozpadlinę, stracił równowagę i potoczył po stromym zboczu.

Teraz już miał czas, aby się zastanowić. Lecąc w dół, przypomniał sobie wściekłość, zaskoczenie i głupi wyraz twarzy czarnego, dla którego, co oczywiste, stanowił istotę z innego świata. Zaczął się desperacko śmiać. Ostatecznie było to jedyne rozsądne wyjście w jego sytuacji. Przebył, koziołkując, może dziesięć metrów, kiedy jego głowa zahaczyła o kamień, a rechot ugrzązł w gardle.

— Ty się zając nie śmiej, bo nieźle pier... przydzwoniłeś tym swoim pustym łbem — echo odezwało się wreszcie — a poza tym masz rację... świat jest prosty.


***


— Mówią, że po tamtej stronie — kierowca wskazał ręką na południe — są jaskinie wielkie, a w nich skarby nieprzebrane. Czas temu, jak my od Użhorodu nieśli paliwo dla pieszych, trafili my tę skałę, co to się skałą Dowbusza zowie i poniżej skały szczelinę ciemną odnaleźli, ale... to tylko bujda głupia.

— Co za bujda? — Joh uśmiechnął się pod wąsem. W cuda, zwłaszcza te "na zawołanie", nie wierzył, jednak od pewnego czasu rajcowały go wszelkie legendy i podania ludowe.

— Ano powiadają, że bracia, jeszcze nim się siekierkami porąbali, postanowili schować trochę tego złota, co to go panom, popom czy Żydom odebrali.

— Jacy bracia? — Średniego wzrostu, ale barczysty, pasażer mocował się z plecakiem. Nie jest wygodnie siedzieć, mając garba na plecach zwłaszcza, kiedy ciężarówką rzuca na zakrętach.

— Ano bracia Dowbusze. Starszy Oleksa i młodszy Iwan. Harnasie z Czarnohory, z Peczeniżyna. Oleksa sławny i dobry, a Iwan... niczym czarna owca. Kiedy wojsko ruszyło przeciw zbójnikom, ci uciekli do Bieszczadu. Tutaj swoim zwyczajem łupili, kogo popadło. Zebrali złota i kosztowności tak, że unieść nie mogli i schowali wszystko do jaskini. Potem opłacili wiedźmę aby...

Pisk opon poszedł echem po górach. Pokaźnych rozmiarów łania tym razem zdążyła przebyć jezdnię i właśnie wspinała się na stok po lewej. Wyładowana drewnem ciężarówka, pokonując zakręt, gładko weszła w kontrolowany poślizg. Kierowca uśmiechnął się i dodał gazu.

Joh nie wierzył, że w ostatnich chwilach przypomina się cały życiorys. To znaczy nie wierzył do momentu, kiedy z wysokości szoferki spojrzał na urwisko i szosę biegnącą kilkadziesiąt metrów poniżej. Czas się zatrzymał, a dwadzieścia trzy lata życia przebiegały mu w pamięci ani za szybko, ani za wolno, dokładnie tak jak trzeba, aby żaden szczegół nie został pominięty.

— ...rzuciła zaklęcie. — Głos kierowcy, na którym całe zajście nie uczyniło wrażenia, dochodził zza niewidzialnej ściany. — Wiedźma swoje zrobiła, zbóje ukryli skarby w grocie, skała się zamknęła. Tylko szczelina pokazuje, gdzie wejść można.

Chłopak otarł pot z czoła i sklął się w duchu, starając za wszelką cenę opanować drżenie rąk. Nie jest dobrze, kiedy w jednej chwili przypomina się wszystko — również to, o czym chciałoby się zapomnieć.

— Ale tak po prawdzie, to wiedźma zrobiła harnasia w trąbę. — Siedzący za kierownicą, zdawał się nie dostrzegać konfuzji pasażera. — Zaklęcie rzuciła, kasiorę wzięła, ale w tym wszystkim był jeden haczyk... hy, hy, hy — pracownik nadleśnictwa zaśmiał się do swoich myśli.

— To w końcu bujda czy nie bujda? — Głos Joha brzmiał już prawie normalnie, chociaż przelotne wspomnienie o tym, co kiedyś zrobił i co ona zrobiła, ciągle jeszcze uwierało niczym ostry kamyk w bucie.

— W każdej historii jest trochę prawdy. Nawet w tej, co to cię na uniwersytetach uczą. Jak dobrze popatrzysz, to też będzie trochę prawdy... hy, hy, hy. — Uznał, że dowcip mu się udał i zaczął znowu rechotać.

Joh nic nie powiedział. Ostatni egzamin z powszechnej dosyć radykalnie zmienił jego zapatrywania na temat prawdy, jednej i uniwersalnej. Sprawdziła się teoria, że weryfikacja wiedzy studenta powinna być rozmową dwóch inteligentnych ludzi. Jeżeli jeden z nich okazuje się głupim dupkiem, to drugi bierze indeks i wychodzi. Dwa tygodnie temu Joh zabrał indeks i wyszedł, a teraz, chcąc być konsekwentnym, musiał przyznać rację siedzącemu za kierownicą. Cały problem polegał na tym, aby dobrze popatrzeć.

— No i co z tym zaklęciem? — Wrócił do poprzedniego tematu.

— Wiedźma się połapała, że Dowbusze z czartem w konszachty wchodzą, to i zaklęcie trochę inaczej rzuciła. W umowie ponoć było, że skała stanie otworem, jak przyjdzie Harnaś albo brat jego Iwan, albo i ten, kogo oni wyznaczą. I tak też uczyniła, jeno warunki dwa po cichu dodała. Jeden, że skała nawet nie drgnie, kiedy człek będzie miał duszę grzechem zbrukaną. A zbójnicka profesja, to sam wiesz, jaka... Oleksa, któren dobrą sławą się cieszył, wejść by nie zdołał, a co dopiero Iwan czy jakiś inny zbójnik. Drugi warunek mówił, że raz do roku, na Wielkanoc, grota się roztworzy przed każdym, kto... czystości dochowa... czy jakoś tak. Ale nikt tego nie sprawdził. Dowbuszowa zgraja powróciła w swoje strony, w Czarnohorę. Potem Iwan i Oleksa do oczu skakać sobie zaczęli, a jeszcze później Oleksę jakiś mąż zazdrosny ustrzelił, bo mu się harnaś do kobity przystawiał. — Machnął ręką. — Wszystko poszło w rozsypkę.

— No i skarby pewnie czekają na jakiegoś... eee... najszlachetniejszego ze szlachetnych, który Wielkanocą wejdzie do środka...

— Tego legenda nie mówi. Powiadają jedynie, że ten, kto wejść zdoła, odnajdzie to, co najcenniejsze na świecie.


***


Poeta ostrożnie otworzył jedno oko. Jarzeniówki na suficie falowały odrobinę. Potem otworzył drugie oko. Sufit zaczął pląsać o wiele żwawiej, a jemu zachciało się rzygać. Poruszył głową. Potworny ból z tyłu czaszki sprawił, że przypomniał sobie wydarzenia sprzed kilku dni... ewentualnie sprzed kilku godzin... ewentualnie sprzed kilkuset lat... jeden gwizdek. Wszystko wskazywało, że znajduje się w szpitalu, że nawet jeżeli umarł, to nie do końca, a co najważniejsze, że kalendarz wiszący na ścianie korytarza, wskazuje na stary dobry tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty rok. Tam, skąd powrócił, działo się i owszem wcale ciekawie, jednak do wieczności należy zawsze przechodzić w swoim miejscu i czasie. Nie potrafił powiedzieć, jak długo był nieprzytomny, ale już nie chciało mu się rzygać i stanowiło to okoliczność nader sprzyjającą dalszym rozważaniom.

Ponownie ruszył głową, tym razem o wiele ostrożniej. Leżał na dużej sali. Światło wpadające przez okno, pozwalało przypuszczać, że za kilka minut wzejdzie słońce. Od jego prawej ręki biegła rurka, kończąca się w pojemniku z przezroczystym płynem. Kroplówka. Dalej, po prawej, na sąsiednim łóżku, pojękiwał cicho facet, tak jak i on podłączony do kroplówki. Poeta przekręcił głowę jeszcze bardziej. Zabolało okropnie, więc nie mógł należycie ocenić, czy gość bardziej pojękuje, czy bardziej śmierdzi.

Za przepierzeniem po lewej ręce coś się działo. Słychać było dwa męskie, nieco zdenerwowane głosy, jednakowoż Poeta, nieobeznany w specyfice lekarskiego zawodu, początkowo rozumiał jedynie słowo "kurwa" i "chuj" wypowiadane naprzemiennie z terminami o charakterze jeszcze bardziej specjalistycznym. Później do dwóch głosów dołączył trzeci, damski, a rozmowa zaczęła być nieco mniej niezrozumiała. Dowiedział się, że piętro wyżej właśnie zszedł z tego świata pewien nieszczęśnik, którego przed rokiem znaleziono w okolicach Opołonka w stanie całkowitego odmóżdżenia. Nikt nie potrafił ustalić, co było przyczyną śmierci.

Doszedł do wniosku, że w obecnym stanie ciała i ducha osiągnął już wystarczająco wiele i zapadł w głęboki sen.


***


Około południa obudził się ponownie. Dookoła panował ruch. Kroplówkę zabrano, a głowa bolała jak po normalnym chlaniu. Z takim bólem da się funkcjonować. Popatrzył dokładniej. Jego sąsiad po prawej, niewielkich rozmiarów pijaczek, nadal leżał i śmierdział. Na prawo od sąsiada, na kolejnej leżance, dostrzegł jejmość pokaźnych gabarytów.

— No jak tam, pani Piotrowska, lepiej? — Kobieta w białym stroju pojawiła się znikąd i właśnie odłączała jedną butelkę kroplówki, a podczepiała następną.

— Uch, jak mnie wczoraj boleści chwyciły, to żem pomyślała, co ostatnia chwila na mię przyszła. Nie ugadniesz, kiedy na człowieka przyjdzie. Ot wola boska.

— A bo to trzeba przyjść, woreczek wyciąć, a nie cały czas się męczyć i wszystko na Pana Boga zwalać. Jak będziecie tak dalej...

Pielęgniarka przerwała, bo do pomieszczenia wkroczył dostojnie wyglądający lekarz w otoczeniu innych lekarzy, którzy wyglądali mniej dostojnie. Ekipa, nie zwracając uwagi na pozostałe osoby, podeszła do pijaczka.

— Panie Leszczyk, słyszy mnie pan?

— Mmmyyy — coś zamruczało z sąsiedniej leżanki.

— Mam wyniki. O tym, że z pańską wątrobą jest bardzo źle, mówiłem poprzednio, ale jakoś nie widzę, aby pan wziął sobie moje słowa do serca.

— Mmmymułuummyy umyyymułu yyyym.

— Nie o to teraz chodzi. — Najdostojniejszy sprawiał wrażenie, że doskonale rozumie bełkot pacjenta. — Tym, co mnie naprawdę niepokoi, są wyniki badań pańskiej krwi.

— k... kkkyyyymmm

— Proszę nie przerywać, zaraz pan pójdzie do toalety. Obraz pańskiej krwi jest bardzo kiepski. To jest obraz krwi alkoholika w ostatnim stadium. W praktyce oznacza to, że może pan zejść w każdej chwili. Musi pan....

— kh... khkkhhyyyymmmu

Lekarz machnął ręką. Rozmowa się nie kleiła. Gestem dał znak pielęgniarce, aby zrobiła to, co do niej należy. Kiedy ta poprowadziła pacjenta w kierunku ubikacji, dostojny wraz z asystą opuścił salę, nie zaszczycając spojrzeniem ani Poety, ani pani Piotrowskiej.

— Taki młody i taki zmarnowany. Baby mu mądrej potrzeba. — Współpacjentka, z braku pielęgniarki postanowiła przed Poetą odsłonić to, co jej w duszy grało.

Chłopak pomyślał, że w takich warunkach albo do wieczora umrze w męczarniach, albo wyląduje w psychiatryku, na oddziale zamkniętym. Jedna i druga ewentualność były złe. Należało uciekać jak najszybciej.

Ciężką sytuację poprawiło trochę przyjście kolejnej kobiety — matki Leszczyka. Najpierw zaniepokoiła się, że łóżko puste, potem załamała ręce, kiedy sąsiadka relacjonowała jej to, co powiedział lekarz, a na koniec, narzekając na latorośl jak również na swój podły los, zajęła się synem, który był właśnie powrócił z łazienki.

Na początku Poeta poważnie się obawiał, że za chwilę on również będzie obiektem zainteresowań troskliwej mamusi. Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasadnione. Po dziesięciu minutach pani Leszczyk i pani Piotrowska nadawały na wspólnej fali, trochę głośno, jednak było to o wiele lepsze niż konieczność dyskusji z którąkolwiek.

— Bo wie pani — ciągnęła Leszczykowa — ja to mam dwóch synów. Ten młodszy — wskazała ręką na zezwłok, śpiący snem sprawiedliwego menela — to dobre dziecko, ale tamten starszy, to chleje...


***


Poeta po raz kolejny przekonał się, że czasami lepiej jest tym, którzy postępują inaczej niż wszyscy. Wszyscy trzymali pieniądze w portmonetkach i portfelach. Poeta również trzymał trochę pieniędzy w portfelu, ale jego sweter miał zmyślnie ukrytą kieszeń w kieszeni. Trzeba nie lada fachowca, aby pomiędzy warstwami dzianiny wymacać kilka równo złożonych banknotów o większych nominałach. Gnida, która go okradła, nie była wystarczająco dobra w swoim fachu. Portfel zaginął, na szczęście większość gotówki i scyzoryk nadal miał przy sobie.

Mimo wszystko strata zabolała go bardzo. Imieninowy prezent od ojca posiadał wartość nie tylko materialną. Staruszek od ust sobie odjął, kupując na Różycu efektowny, ale drogi podarunek. Szkoda, wielka szkoda. Za to sweter, pracowicie wydziergany przez sympatyczną Elę, panienkę, która już jakiś czas temu zagięła parol na kawalerski stan Poety, nie po raz pierwszy okazał się prawdziwym darem serca.

Problem pieniędzy miał rozwiązany. Kupił bilet do Lutowisk. Teraz należało odszukać plecak. Ten, kto wypisywał Poetę ze szpitala, nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego ani Poetą, ani tym bardziej plecakiem Poety. Powiedział jedynie, że wszystkie przedmioty znalezione przy poszkodowanym (czyli właśnie plecak) zostały przekazane w depozyt do Nadleśnictwa w Stuposianach. Tak przynajmniej twierdził milicjant wezwany na miejsce wypadku.

Głupie aż sine. Nie mogli zabrać plecaka do karetki?

Widocznie nie mogli.

Próba dotarcia do milicjanta niczego nie przyniosła. Nawet się nie dowiedział, kto go, nieprzytomnego, na dnie jaru odnalazł. Kiedy zaczął drążyć temat plecaka, funkcjonariusz przypomniał sobie, że ma jeszcze wiele spraw do załatwienia i po prostu spławił upierdliwego interesanta. Poeta musiał chcąc nie chcąc powrócić na miejsce zdarzenia i dokonać wizji lokalnej. Autobus jechał wprawdzie tylko do Lutowisk, ale dotarcie do Stuposian nie stanowiło problemu — ot, większe kilka kilometrów szosówki.

Godzinę później wysiadł na odrapanym przystanku. Poza tym, że wszystkie gnaty bolały go przy każdym ruchu, czuł się wyśmienicie. Najważniejsze, że łeb miał cały i nie chciało mu się rzygać. Nawet poczuł głód.

Wszystkie drogi prowadzą do knajpy.

Wiedziony instynktem nieomylnie odszukał zakład gastronomiczny kategorii umiarkowanej, taki, w którym czuł się najbardziej komfortowo.

W drzwiach przepuścił czarnowłosą dziewczynę z plecakiem. Jechała tym samym autobusem. Nie mógł odpędzić wrażenia, że parę lat temu gdzieś już piękną okularnicę widział. No cóż, włóczył się po tych górach od dekady, od czasu swojej pierwszej ucieczki z domu i nieustannie spotykał ludzi. Setki ludzi. Dobrych i złych. Ciekawych i nieciekawych. Pamięć do twarzy miał kiepską tak, że nie raz, nie dwa rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy zetknął się z napotkaną osobą. Najczęściej bez rezultatu.

Tym razem zadanie miał utrudnione. Panienka nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Na początku nieco się zdziwił. Zakazana morda skutkowała tym, że panienki spotkane na szlaku zaszczycały go spojrzeniami a ta... ani trochę. Dopiero kiedy wszedł do środka i zajął miejsce, z którego mógł obserwować ambitną samotną turystkę, uświadomił sobie, że przecież nie ma plecaka, a z poobijaną gębą, w wyświechtanym swetrze po prostu wtopił się w otoczenie i jest dla niej jednym z wielu tubylców, których lepiej unikać. Trudno. Zabrał się do żarcia, co jakiś czas rzucając okiem na brunetkę. Ta krytycznym wzrokiem oceniała zawartość talerza, a smutek na jej twarzy, dobrze wyeksponowany przez duże okulary, sprawiał na postronnym obserwatorze wrażenie, że świat płynie gdzieś obok, ponad ewentualnie poniżej problemów prawdziwie wielkiego kalibru.

Niewiele można powiedzieć patrząc na dziewczynę z przeciwległego końca pomieszczenia, w którym unosi się kwaśny zapach bigosu i jeszcze bardziej kwaśny zapach tymczasowości. Poeta spojrzał dokładniej i doszedł do wniosku, że dwa lata temu rzucił ją facet, panna ma dwadzieścia pięć lat i cztery miesiące, otrzymała w spadku niewielkie mieszkanko (nie potrafił ocenić czy po wujku, czy po dziadku), pracuje w zawodzie nauczyciela-polonisty i... nosi niebieskie majtki.

Do ostatniego wniosku doszedł, przypominając sobie, skąd czarnowłosą piękność pamięta. Kiedyś... kiedyś... chyba tego roku, co Jaruzel wprowadził stan wojenny, siedziała, być może w towarzystwie faceta, który ją porzucił, pod wiatą na bazie w Starym Siole. A może siedziała w towarzystwie jakiegoś innego faceta? Jeszcze raz przyjrzał się dziewczynie. Tak, nie ulegało wątpliwości, że trzy lata temu zadawała się z kimś innym, na pewno nie z tym, który ją potem porzucił. Wówczas wyglądała na bardziej zadowoloną z życia i siedziała tak, że każdy mógł zobaczyć jej niebieskie majtki.

Poeta nie rozumiał, dlaczego dochodzi do swoich wniosków. Przestał się nawet dziwić temu, że jego wnioski zawsze były zgodne ze stanem rzeczywistym. Po prostu widział więcej i musiał z tym jakoś żyć. Zwłaszcza, że informacje, które jego mózg i dusza wyławiały nie wiadomo skąd, rzadko kiedy mówiły coś więcej na temat osoby. Aby człowieka poznać, nie wystarczyło popatrzeć. To również zdążył już zrozumieć. Nawet jak ktoś widział lepiej, to też nie wystarczyło, jak tylko popatrzy. Wtedy, w Starym Siole, trochę więcej powiedziało Poecie to, że dziewczyna szybko poczuła wzrok Poety na swoich majtkach i siadła tak, aby majtek nie było widać.

Ale Poeta i tak wiedział, że dzisiaj ma na sobie niebieskie majtki.

Skończył jeść. Zbierając się do wyjścia, rzucił dziewczynie spojrzenie. Chciała się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili powstrzymała uśmiech. Spoza okularów dotarło do niego włącznie ostrzeżenie i niedwuznaczna sugestia, aby trzymał się z daleka. Ludzie wyglądali kiepsko, kiedy walczyli ze swoją naturą w imię... no właśnie, w imię czego?

Wyszedł na zewnątrz. Podmuch zimnego wiatru przeniknął przez sweter. Skrzywił się. Wiosna przyszła bardzo ciepła, ale kwiecień, to kwiecień, zwłaszcza w górach. Miał nadzieję, że plecak odzyska w nadleśnictwie, a w plecaku pod klapą będzie kurtka. Ruszył żwawo przed siebie. W Smolniku czuł się już całkiem dobrze, a w Stuposianach nawet kości przestały boleć.

— Plecak? — Stróż w nadleśnictwie zrobił głupawą minę.

— No. Taki szary, trochę niebieski, z czerwoną kurtką pod klapą.

— A skąd mam wiedzieć? — Dziadek wzruszył ramionami. — Trza by się Markucha zapytać. On cię znalazł, może coś wie.

Na dźwięk słowa "Markuch" Poeta poczuł ulgę. Znał faceta i był pewien, że skoro to Markuch go odnalazł, plecak na pewno nie zaginął. Może nawet portfel odzyska? Jeżeli plecak wrócił do jego czasów, to może portfel też. Poczuł przypływ optymizmu. Wyobraził sobie głupią minę Kirdziela, czy jak go tam zwali, kiedy się zorientował, że zdobycz zniknęła. Świat był prosty i fajny. Złe było tylko to, że poszedł niewłaściwą drogą. Markuch mieszkał w Skorodnem. Dwie godziny temu z Lutowisk należało wyruszyć w zupełnie innym kierunku.

— Cholera. Mam wracać do Skorodnego? — Zrobił zbolałą minę i popatrzył pytająco na stróża w nadziei, że ten wskaże mu jakąś podwodę.

— Nie, nie potrza. Ciągle tu jest. — Stary wskazał drzwi, wiodące na podwórze. — Jedzie do Bukowca, deski zawieźć...

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uszczęśliwiony Poeta ruszył z kopyta.


***


— Przyszła starucha, zabrała twój tobołek i poszła sobie. Ja żem nie zdążył nawet dobrze pomyśleć, czy dać w mordę i odebrać, czy może Wiedźma zna jakąś ważną przyczynę, dla której chce, abyś do niej przybył. Bo to ona cię znalazła, nie ja. A przedtem jeszcze z doktorami awantura. Ziuta w ziołach obeznana, jak mało kto. Zaraz byś na nogi stanął. Całe nieszczęście, że chłop Heńkowej córki, no wiesz, zięcio tego Heńka ze Stuposianów, co to my samogon zeszłego roku do Sianek wozili, do lasu z babą swoją poszedł. No i zaraz w krzyk, że stara nad tobą gusła wyprawia. Mąż Heńkowej córki też doktor jest. Pooglądał twój łeb, zaraz do telefonu do nadleśnictwa pogonił i karetkę zawezwał.

Markuch zakończył relację. Stoicki spokój, na małpiej mordzie, jedyny w swoim rodzaju, udzielił się również Poecie. Jechali w milczeniu. Było nieźle, a nawet jeszcze nieźlej. Plecak wprawdzie znajdował się na terenie tak zwanego Worka, miejsca raczej trudno dostępnego, w chacie nad Negrylowem, u osoby, która oficjalnie nie istniała, ale najbardziej uciążliwy tubylec (na wschód od Osławy) tam właśnie zmierzał. Pułkownik, do niedawna panujący w Bieszczadzie samowładnie, akceptował nieistnienie czarownicy... po cichu twierdzono, że ze wzajemnością. Nawet powożący furmanką małpolud, który o wszystkich wiedział wszystko, nie był w stanie powiedzieć zbyt wiele na temat relacji, jakie łączyły tych dwojga.

W związku z nadchodzącym wielkimi krokami spotkaniem z Wiedźmą, Poeta odczuwał szczególny brak entuzjazmu. Nie widział jeszcze kobiety na oczy, ale słyszał co nieco. Neandertalczyk, rechocząc, twierdził, że baba ma dopiero dziewięćdziesiąt lat, ale i tak wygląda okropnie staro. Wredna przy tym, pamiętliwa, jak mało kto. Jednak była ostatnią, która czarta przegonić mogła, na chorobę jaką niebądź sposoby znała, a nawet propastnyka potrafiła zatrzymać. Tej ostatniej sztuki już nawet w Siedmiogrodzie niewielu umiało dokonać, a po polskiej stronie Wiedźma była ostatnią.

Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Egzamin z Algebry zdał w pierwszym terminie, to i ze starą sobie poradzi. A skoro jest już w Worku, po raz kolejny spróbuje odnaleźć Dowbuszową skałę. Dwukrotnie się nie udało, do trzech razy sztuka. Miał nadzieje, że tym razem stary nie będzie musiał wyciągać go z łap sowieckich wopistów.

— A bimber dalej wozicie na tamtą stronę? — Poeta wyrwał swojego towarzysza z głębokiego zamyślenia.

— To nie wiecie obywatelu, że propinacyję nam car batiuszka odebrał... a może to cysorz? Pies ich jebał. — Machnął ręką. — Pędzić samogon zakazano.

— Wiele ty byś nie miał, gdyby każdy pędził bimber.

— Ot, stary a głupi. Ty sobie myślisz, że dobry samogon zrobić, to tyle, co pierdnąć. Umieć trzeba i serce mieć trzeba. Tak jak do wszystkiego. Jeden stoły i szafy potrafi robić, inny wiersze pisać, jeszcze inny ziemię uprawiać, a Markuch umie bimbru napędzić i to takiego, że ruskie sołdaty grosza nie żałują, że pieśni śpiewają. A teraz morda w kubeł. — Wskazał batem na budkę wartowniczą przy drodze. — Jakby się pytali, to z nadleśnictwa jesteś i deski do Bukowca wieziem.

— A jak bimber znajdą, to co mam mówić?

— Nie znajdą.

Poeta obejrzał się za siebie. Markuch bez bimbru w drogę nie wyruszał. Na furze destylat można było ukryć co najwyżej pomiędzy deskami. Prosta konstrukcja nie dawała wielkiego pola do popisu.

— Ich to sprawa przeszukać wóz, a nasza sprawa dobrze schować. Każdy powinien swój krzyż dźwigać, nie na innych się oglądać — małpolud zakończył filozoficznie.


***


— Jedzie pan do Ustrzyk? — Ewa energicznym ruchem otworzyła szoferkę i spojrzała kierowcy prosto w oczy. Kiedy chciała, aby ktoś podwiózł i nie pchał się do niej z łapami, zawsze patrzyła prosto w oczy.

— Do Ustrzyk i do Wetliny. Siadaj.

Podeszła od drugiej strony. Rudowłosy mięśniak, siedzący obok, uśmiechnął się od ucha do ucha. Dziewczyna chwyciła wyciągniętą rękę. Poczuła jak mały palec rudego buszuje po wnętrzu jej dłoni. Ogarnęła ją złość. On tak samo robił i bardzo to lubiła, a potem przestał i bardzo jej tego brakowało. Boże, jaki ten świat był wkurzający. Wyrwała rękę i groźnie popatrzyła na chłopaka. Bez pomocy zwinnie wspięła się do środka.

— Dokąd idziesz? — Lekko zdeprymowany spojrzeniem próbował nawiązać rozmowę.

Dopiero teraz zauważyła, że pasażer nie jest tubylcem. Ubłocone Zawraty i niebieski, wyświechtany Elbrus wskazywały, że tak samo jak ona wybrał się w tym dość nietypowym czasie na wędrówkę.

— Idę przed siebie. — Temperatura uczuć w szoferce oscylowała w granicach zera bezwzględnego.

— To się nieźle składa. — Znowu ten kretyński uśmiech. — Ja też idę przed siebie.

Ponownie zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.

— Posłuchaj. Na pewno nie idziemy w tym samym kierunku.

— Szkoda — odparł lekko wstrząśnięty, ale bynajmniej nie zmieszany.

Kierowca parsknął śmiechem i wnętrze kabiny wypełnił warkot silnika.
Ostatnio zmieniony 06 sie 2018, 21:46 przez szczepantrzeszcz, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16787
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Najcenniejsze na świecie

#2 Post autor: eka » 03 sie 2018, 16:00

Fabuła wciąga, interesująco kreowane, barwne postaci, smaczki obyczajowe nie tylko z końca XX wieku, humor, przenikanie się czasów, filozoficzne dygresje... warto się zagłębić w przedstawiany wielowarstwowo Bieszczad. Najcenniejsze na świecie zapewne nie będą skarby ukryte przez Czarownicę wieki temu, tak przynajmniej intuicja mi mówi:)

:kofe:

szczepantrzeszcz
Posty: 554
Rejestracja: 28 lis 2016, 22:03

Najcenniejsze na świecie

#3 Post autor: szczepantrzeszcz » 05 sie 2018, 12:29

eka pisze:
03 sie 2018, 16:00
warto się zagłębić w przedstawiany wielowarstwowo Bieszczad.
Bieszczad jest wielowarstwowy, nie tylko z powodu emocji jakie nas, ludzi współczesnych z górami łączą, nie tylko z powodu krwi, którą przed laty lekką ręką rozlano, ale przede wszystkim z powodu swojej wielokulturowej historii. To pod żadnym wzgledem nie był, jak twierdzą nasi Bracia spod znaku Tryzuba, rdzennie ukraiński teren. Polacy (licznych wyznań), Słowacy, Madziarzy, Wołosi... a i Hucuł się przytrafił i Łemko... wszyscy tworzyli ciąg wydarzeń wielkich, wydarzeń małych, w których dla siebie i dla potomnych grzebać dzisiaj próbujemy.
eka pisze:
03 sie 2018, 16:00
Najcenniejsze na świecie zapewne nie będą skarby ukryte przez Czarownicę wieki temu
To oczywiste. Szczerze mówiąc nie wysilałem się zbytnio. Mój tekścik jest współczesną wersją starej bieszczadzkiej legendy.

Kolejny kawałek. Zastanawiałem się czy jako oddzielny post, czy kontynuację zamieścić. Względy natury estetycznej wskazały kontynuację. Jeżeli jakieś inne względy wskazują, że jednak trzeba w oddzielnym kawałku publikować, dajcie znać. Przerobię.



Najcenniejsze na świecie, fragment drugi.

— Nie! Panie władzo kochana! Nieee! Jawszystkowytłumaczę. Ja nie... ja, ja... to dla siebie! Tylko dla siebie! Moje! Na użytek osobliwy!

— Osobisty — sierżant poprawił dobrodusznym tonem, ale ośmiu dużych flaszek i jednej małej oddawać nie zamierzał.

Małpolud wydał kolejny jęk. Kontynuował wyjaśnienia, używając wyrażeń coraz bardziej złożonych i coraz mniej zrozumiałych. Serce Poety krwawiło. Pierre Boulle zapewne nigdy nie obserwował takiej sceny... akcja Planety małp potoczyłaby się inaczej.

Tylko przez moment miał nadzieję, że się uda. Kontrola osobista niczego nie wykryła. Chwilę później żołnierz uniósł deski i zaczął wyjmować jeden wysokoprocentowy dowód rzeczowy za drugim. Wszystko wskazywało, że tym razem towar nie dotrze do odbiorcy. Mundurowi, stojący na posterunku przed wjazdem do Mucznego, nie po raz pierwszy obrabiali uciążliwego mieszkańca Bieszczadu do ostatniej butelki. Całe zajście miało charakter do bólu rutynowy i wzbudziło w nich jedynie umiarkowaną wesołość.

— Panie kapitanie! Litości! Chociaż te jedne, namniejsze ostawcie! — Na kolanach, w pozie Waleriana Łukasińskiego wyprowadzonego z kazamatów (tylko łańcucha brakowało) i z wyrazem bezgranicznej rozpaczy na gębie Markuch poruszyłby skałę.

Sierżant... starszy sierżant ogarnął spojrzeniem stojące na ławce butelki. Awansował. Przez ostatnie dwa lata Neandertalczyk tytułował go porucznikiem. Wziął do ręki półlitrówkę. W odróżnieniu od tych dużych, po prycie, starannie umyta do rąk się nie lepiła i nie straszyła resztkami napisów w rodzaju "Perła bieszczadzka" czy "Portwein różowy". Etykiety z popularnych mózgotrzepów zdrapać trudno, a kmiotek prędzej umarłby, niż wykonał dodatkową robotę. Dowódca wiedział, że bimber we wszystkich flaszkach jak zawsze jest niezły, że lepiej się prezentuje w bezbarwnym szkle i że pan major, kiedy dostanie pół litra Markuchowego bimbru w ładnym opakowaniu, będzie bardziej zadowolony, niż gdyby dostał zero-siedem w obleśnej butli po winie marki wino. Popatrzył na przemytnika groźnie.

Emocje sięgnęły zenitu. Na małpim pysku skrajne napięcie i obawa mieszały się z nadzieją.

W przypływie uczuć wyższych żołnierz schował mniejszą flaszkę za pazuchę, chwycił większą i rzucił w kierunku bimbrownika. Ten zręcznie złapał i rozpłynął się w podziękowaniach.

— Nie mogłeś lepiej schować? — zapytał Poeta, kiedy wóz znalazł się poza zasięgiem wzroku żołnierzy.

— Ale te studenty głupie. — Neandertalczyk pokręcił głową.

Jechali w milczeniu. Całkowity spokój, wręcz zadowolenie, które wyczuwał u swojego towarzysza, pozwalały przypuszczać, że całe zajście miało drugie dno. Jakie? Pewnie niedługo się dowie. Tak czy inaczej szkoda, że bimber przepadł, no chyba, że u Wiedźmy czeka już wcześniej dostarczony towar, a oni jadą wyłącznie sfinalizować transakcję. Tylko po cholerę teraz wiózł tak dużo? Najbardziej zastanawiało go, czego gazda ze Skorodnego się obawiał, kiedy żołnierz trzymał w ręku małą flaszkę. Wystarczyło popatrzeć na rozbiegane oczka i nie było wątpliwości, że stary coś kombinuje. Ale co?

— Słuchaj. — Nie wytrzymał. — Co było w tej małej butelce?

— Nie jesteś taki durny — mruknął Markuch pod nosem i pogonił konie. Niczego więcej nie powiedział.

Przed Tarnawą skręcili w drogę do Bukowca. Co jakiś czas mijali leśne polanki, z których mógł obserwować resztki zimy, kurczowo przywarte do najwyższych partii Krzemienia, Kopy Bukowskiej i Halicza. Śnieg, nieoświetlony słońcem, nawet stąd sprawiał wrażenie takiego, który zniknie lada dzień.

— Ziuta powiada, że zima jeszcze wróci. — Bimbrownik wydawał się czytać w myślach przyjaciela zapatrzonego w dalekie szczyty Bieszczadu.

Po niespełna dwóch godzinach jazdy stanęli w Bukowcu. Nadgraniczna połonina, cztery kilometry na południowy zachód, w dalszym ciągu wygląda inaczej, niż powinna. Rok temu odniósł wrażenie, że pobliskie pasmo wznosi się daleko, bardzo daleko, wyznaczając granice dostępnego wędrowcom świata. W tym roku poczuł to samo. Bukowiec był dziwny. Miejsce emanowało smutkiem, narzucającą się melancholią, zamyśleniem. Być może sprawiła to niewielka żeliwna figurka, którą wówczas znalazł na przycerkiewnym cmentarzu. W pierwszym odruchu zapragnął zabrać znalezisko ze sobą. Popatrzył wzrokiem Poety i zobaczył żal kogoś, kto przed wiekiem rzucił grudę ziemi na trumnę. Ten ktoś nie potrafił pogodzić się z wszechobecnym a nieuchronnym przemijaniem... tak jak wszyscy. Figurka pozostała tam, gdzie ją umieścił przepełniony tęsknotą tubylec. Myśl, że coś małego, zapomnianego i nieważnego dla świata przetrwa na swoim miejscu kolejny rok, dwa, może dekadę, wbrew gromkim mędrcom domagającym się ciągłych zmian, była dla Poety niczym światło dla szukającego drogi w ciemnościach.

Pustka i cisza dźwięczały w uszach.

— No ruszaj młody. Dechy trza zrzucać. — Głos Neandertalczyka wyrwał go z zadumy.

Niedopałki i świeże ślady pozwalały się domyśleć, że więźniowie zakończyli robotę całkiem niedawno. Po lewej stronie zobaczył coś w rodzaju tablicy informacyjnej. Dwa wbite w ziemię drągi łączyła okazała decha, na której przy pomocy farby podkładowej wymalowano napis "Błękitna aleja". Pieśń gminna głosiła, że pracujący przy budowie drogi, z braku kawioru i szampana raczyli się jagodzianką na kościach. Od koloru owego półszlachetnego trunku trakt wziął swoją nazwę.

Deski zostały złożone przy drodze. Poeta z pewnym nieukontentowaniem stwierdził, że jego dobre samopoczucie miało charakter przejściowy. W plecach czuł ból, a łeb pękał przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Trudno, bywało gorzej. Poleży sobie spokojnie jeden dzień, popatrzy w niebo i samo przejdzie. Ruszyli dalej. Do chutoru Wiedźmy mieli jeszcze godzinę jazdy. Z ciężkim sercem spoglądał na furę. Siekierka i zapasowy masywny dyszel leżały na pustym wozie tak, jak nieutulony żal leżał na wątrobie Poety. Siedem flaszek przedniego samogonu przepadło... nie licząc mniejszej. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało, korciło, aby zapytać, jednak nauczony doświadczeniem, czekał spokojnie.

— W butelce była wódeczka dla pana Majora — Markuch, nieponaglany, podjął przerwaną godzinę wcześniej rozmowę. Jakaś umiarkowanie złowroga nuta zabrzmiała w głosie bimbrownika. — Pan Major ma zwyczaj jeździć co jakiś czas do Sianek i samemu wszystkiego doglądać. A jak Major dogląda własną osobą, to wojskowi o wiele bardziej pchają nos w nie swoje sprawy i może zrobić się smród. A nam spokoju potrza. Za tydzień musimy zabrać od Wiedźmy dużo towaru i na plecach zanieść do Wołosatego, a potem do Zagórza. Na długo przyjechałeś? Przydałbyś się.

— Jeżeli odnajdę plecak, za tydzień na pewno jeszcze będę. — Perspektywa rozpoczęcia kariery przemytnika wydała się Poecie o wiele ciekawsza niż kolokwium z metod matematycznych.

— Plecak czeka w chacie. Wiedźma wzięła i niech Święta Przeczysta chroni tego, kto spróbowałby odebrać.

— Rozumiem, że Majorowi znajdziesz na ten czas jakieś bardziej twórcze zajęcie niż włóczenie się po Worku.

— Hy, hy, hy! Jużem znalazł. — Małpolud przyjął nagle oficjalny ton. — Dzisiaj, najdalej jutro, pan hrabia na Lutowiskach spożuni... spożywi... spo-po-ży... eee tam — machnął ręką — wychla ten specjał, który my z Wiedźmą przygotowali. Ja tam nie znam się na jej gusłach, ale wiem, że jak kto wypije, to bimber bardzo dobrze smakuje, przez następny tydzień zupełnie nic, a potem, przez drugi tydzień, hy, hy, hy... sraka na siódmy zagon. Dziesięć lat temu, w Lesku, jakem się ichnim samogonem struł okropnie, stara mnie czymś podobnym leczyła. Józka z Hoczwi, tego, co pod zamkiem mieszkał, do szpitala zabrali i już nie wrócił. Na śmierć się struł. Ja tam ze sracza nie wychodził dni sześć, ale potem byłem zdrowy jak byk.

— No dobrze. Tylko skąd masz pewność, że mała flaszka dotrze do kogo trzeba.

— A mam! Poprzednim razem było toczka w toczkę tak samo. Żebyś wtedy widział pana na Lutowiskach, w jakim pośpiechu wracał do chałupy. — Rozmarzona neandertalska fizjonomia współgrała z niezwykle łagodnym brzmieniem głosu. — Pół Bieszczadu pan Major na ten czas zasrał. W przyszły czwartek zasra drugie pół.


***


Joh, przeskakując z kamienia na kamień, szedł mozolnie łożyskiem strumienia. Później odnalazł ścieżkę i maszerował znacznie szybciej. Co jakiś czas przecinał niewielkie polany. Mógł wówczas podziwiać widok niedostępny tym, którzy chodzą wyznaczonymi szlakami. Po prawej stronie wznosiły się majestatyczne kopuły Szerokiego Wierchu, a po lewej postrzępiona grań Bukowego Berda.

Spieszył się. Do miejsca, w którym podejście przejdzie w prawdziwą stromiznę, chciał dotrzeć przed zmrokiem. Tam należało spędzić noc. Po ciemku nie było sensu iść dalej. Nie tak dawno, tutaj właśnie, w dolinie Terebowca, miał miejsce wypadek, można powiedzieć "alpinistyczny". Ktoś, podchodząc na przełęcz, nie dał rady pokonać urwiska, spadł, złamał rękę i goprowcy znosili pechowca do Ustrzyk. Ale wczesną wiosną goprowców nie było. Z jednej strony ryzyko większe, z drugiej mniejsze. Właśnie o takiej porze roku można bezkarnie przemierzać leśne ostępy, nie przejmując się wyznaczonymi trasami i nie obawiając zbytnio strażników przyrody, pracowników parku czy nawet wopistów. Wszystkie służby uaktywniały się dopiero z nadejściem lata. Tak mu powiedział człowiek o dziwnym spojrzeniu, którego w zeszłym roku spotkał na bazie w Starym Siole. Zapijaczona, zakazana morda od razu wzbudziła w Johu ciepłe uczucia. Tym bardziej, że obwieś, niezależnie czy trzeźwy, czy nawalony jak stodoła, bardzo dobrze grał na harmonijce i potrafił nader sugestywnie opowiadać o górach i ludziach, którzy owe góry zamieszkują. Jak się facet nazywał? Joh nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, że wszyscy zwracali się do zakapiora per "poeta".


***


Pierwsze wrażenie nie wypadło najgorzej. Poeta spodziewał się, że baba jest dokładnie taka, jak malowały ją ludowe opowieści. Tymczasem niewysoka zasuszona postać do przyjezdnych odniosła się bez nadmiernej wylewności, jednak wcale nie oschle. Dokładnie obmacała potłuczony łeb odebranego jej przedwczoraj pacjenta. Z odgłosów, które przy tym wydawała, można było poznać, że o państwowej służbie zdrowia nie ma najlepszego zdania. Potem kazała stanąć prosto, podeszła od tyłu i jakimś trudnym do określenia ruchem naciągnęła skórę na czubku głowy. Chłopak poczuł gorąco, wędrujące od potylicy w dół, świat lekko zawirował i wszystkie dolegliwości ustąpiły, jak ręką odjął.

— Napijesz się uczuhy, zaraz zdrów będziesz — powiedziała z lekko wyczuwalnym wschodnim akcentem.

Głos miała starczy, trochę schrypnięty, ruchy powolne, ale ubrana najzwyczajniej w świecie, nie śmierdziała tak, jak śmierdzieli tubylcy w jej wieku. Przy Markuchu mogła nawet uchodzić za osobę zadbaną. Mruknęła niewyraźnie coś na temat jedzenia i odwróciła się plecami, zmierzając w stronę komórki. Miała w sobie to, co przyciąga ludzką uwagę i dlatego Poeta postanowił popatrzeć dokładniej.

Popatrzył i pożałował.

Odwróciła się z szybkością atakującej kobry. Nawet nie zauważył, kiedy przebyła dzielącą ich odległość.

— Nie rób tego więcej gówniarzu — wysyczała, patrząc chłopakowi prosto w oczy.

Drugie wrażenie Poety wypadło mniej korzystnie. Braki w wiedźmim uzębieniu nie dotyczyły kłów, które tym efektowniej prezentowały się w zestawieniu z wściekłym spojrzeniem. Przez krótką chwilę był przekonany, że stoi naprzeciwko rozjuszonej wadery.

— Nie gadaj tyle babo. — Gniew starej poruszył małpoluda w stopniu minimalnym. — Bimber my przywieźli. Trzydzieści litrów samogonu trza przelać, a Wasyl za godzinę z towarem przyjdzie.

Warknęła po raz ostatni i podreptała w swoją stronę.

Chociaż na egzaminie z algebry było o wiele groźniej, tam dr wiedźma uśmiechała się łagodnie, odetchnął z ulgą. Postanowił, że od tej pory nie będzie już spoglądać na Wiedźmę oczyma Poety.

— Nie stój jak kołek. — Głos Markucha wyrwał go z lekkiego osłupienia. — Na żarcie trza zapracować.

Dopiero teraz do Poety dotarło to, co powiedział bimbrownik. Trzydzieści litrów samogonu!? Nawet nie zwrócił uwagi, że stary, zanim podszedł do fury, spojrzał na niego z prawdziwym uznaniem. Doprowadzenie Baby Jagi do szału mało komu uchodziło płazem.


***


W schronisku było pusto. Plecak rzuciła na górne wyrko, sama zaległa na dolnej pryczy. Spoglądała na słoje drewna ponad głową, fantazyjnie zaburzone sękami i upstrzone setkami napisów. Niezmienne od wieków pragnienie, aby pozostawić po sobie jakikolwiek ślad, sprawiło, że w historię naturalną, zapisaną w słojach drzewa, wdarły się okruchy z życia bieszczadzkich wędrowców. Ortografy kłuły w oczy, błędy składniowe — jeszcze bardziej. Tak już jest na tym świecie. Pozostawić ślad za wszelką cenę. Jakość tego, co przy okazji powstanie, zawsze schodzi na dalszy plan czy to z braku czasu, czy z braku pomysłu, czy najczęściej z braku iskry bożej.

A ona wyzbyła się chęci pozostawiania śladów. "Przechodniem byłam między wami" — tytuł ulubionego albumu Budki Suflera stanowił swoiste memento, jednak, w przeciwieństwie do Norwida, Ewa już dawno postanowiła, że niczego w życiu tworzyć nie będzie. Twórcza działalność odbiera swobodę. Człowiek staje się zależny od tych, dla których tworzy. To, co powiedzą, co pomyślą, czy też to, co mogą pomyśleć inni, koniec końców okazuje się ważniejsze od samego dzieła. Artysta przestaje być wolny. Nie, nie każdy musi tworzyć. Lepiej pozostać niezależnym.


Zawsze była niezależna. Ta niezależność dawała jej poczucie... no właśnie, poczucie czego może dawać niezależność? Powinna umieć to nazwać, ostatecznie zawód polonistki jest po to, aby właściwe dać rzeczy słowo, jednak nie potrafiła. A może nie chciała? A później uznała, że nie warto nazywać. Czy potrzeba było nazywać, skoro niezależność zeszła na dalszy plan. Witold to sprawił. Był wysoki, nieprzeciętnie przystojny i miał taki sposób bycia, jakiego nie miał nikt. Głos jego brzmiał łagodnie. Zawsze zachowywał się jak człowiek łagodny, opiekuńczy. Ale kiedy do niej mówił, tym swoim łagodnym, ciepłym głosem, to nie mówił tak po prostu. Wydawał rozkazy. Ewa nie chciała, aby jej rozkazywał, buntowała się, potem robiła to, o co prosił... tak, tak, ktoś patrząc z boku, nie mógł mieć wątpliwości, że Witold prosił. Na koniec doznawała dzikiej przyjemności, gdy uległość w codzienności przekładała się na uległość pocałunku, który nigdy codziennością nie był.

Nigdy!



Znowu to samo. Wspomnienia wracały, niechciane i natarczywe. Ale jak miały nie wracać? Dwa gruboskórne chłopki-roztropki wkurzyły ją okropnie. Wszystko, co miało związek z podróżą do Ustrzyk pragnęła wyrzucić z pamięci równie mocno, jak i to, co się wydarzyło dwa lata temu. Oczyścić myśli. Przyjechała w Bieszczady, aby zagłuszyć swoją samotność pośród ludzi. Czasami uczucie doskwierało tak bardzo, że musiała się zastanowić, czy ktoś taki jak Ewa Szreniawska w ogóle istnieje.

Samotność nieistnienia.

A może to właśnie wspomnienia trzymały ją przy życiu?


Człowiek, który opanował jej umysł (sama przed sobą w końcu się do tego przyznała) był już po studiach, był samodzielny, był kimś, kto potrafi utrzymać rodzinę. Miał mnóstwo zajęć. Jeździł elegancką Ładą. Chodzili na przyjęcia. Ewa poznawała ludzi ze świata kultury i sztuki, poznawała tych, którzy sprawowali w Trójmieście władzę. Witold czuł się w tym środowisku jak ryba w wodzie. Ona czuła się kimś wyjątkowym. Wybranką losu. Czuła, że wyrasta ponad szary tłum.


Otworzyła okno. Słońce, oświetlało jeszcze czubek pasma granicznego. Pozbawiona liści buczyna, czerwieniła się groźnie, zupełnie inaczej niż latem. W lipcu i w sierpniu zachód słońca bawił się, rywalizował z lękiem nadchodzącej nocy, a zieleń drzew była w tej grze po jasnej stronie. Teraz, w połowie kwietnia, ziemię otulał nieuchronny i szybki mrok. Już tylko wierzchołki najwyższych buków chwytały resztkę odchodzącego dnia, jednak chwilę później i one dały za wygraną. Świat zrobił się szary, niewyraźny, tak samo jak życie. Chłód wieczoru wdzierał się do pokoju. Zamknęła okno. W szybie ujrzała swoje odbicie. Miała świadomość, że jest kobietą zarówno dużej urody jak i ponadprzeciętnej inteligencji. Za trzy lub cztery lata zrobi doktorat, potem habilitację.

I tak wyrasta ponad szary tłum.


***


Jak ukryć trzydzieści litrów samogonu na pustym wozie? Przemytnicy chowają towar w oponach, ale Markuchowy pojazd miał metalowe koła. Cienkie deski nie mogły skrywać żadnego schowka, zdolnego pomieścić nawet niewielką butelkę. Chwilę później Poeta poznał największą tajemnicę Beskidu Wschodniego. Wewnątrz dyszla, który leżał luzem, mieściło się siedemnaście litrowych słoików, a wewnątrz tego, który nie bez wysiłku wymontowali z fury — piętnaście.

— Bimber z żołędziem. — Małpolud popatrzył na popołudniowe słońce przez słoik i z dumą podał przyjacielowi. — Taki, co to czasu wymaga, aby zrobić i do tego trza wiedzieć, jak robić. Wojskowi zabrali spa.... sp... spec-jał gorszej jakości, zwyczajną gorzałkę, której Ruskie by za nic nie wzięli, bo sami pędzą lepszą. Ty się już nie martw o tamte flaszki. Żołnierz nie wielbłąd, tyż pić musi. Ty się ucz jak robić ten... no... byznes.

Poeta patrzył i uczył się.

Najpierw nauczył się, że rosyjscy wopiści gadają po polsku tak, że trudno rozpoznać obcokrajowca. Podporucznik Wasyl, jak chciał, mówił elegancką polszczyzną, choć o wiele sympatyczniej brzmiał, zaciągając śpiewnie. Potem nauczył się, że papierowe pieniądze mają po obu stronach granicy niewielką wartość nabywczą, ale złoto, na wschód od Sanu występujące w znacznie większych ilościach, jest zdrowym środkiem płatniczym, który w wolnorynkowej, surowo zakazanej rzeczywistości sprawdza się dziś równie dobrze, jak sto, tysiąc czy dwa tysiące lat temu. Kolejnym towarem, bardzo potrzebnym po polskiej stronie, a względnie łatwym do zdobycia po ruskiej, są akcesoria fotograficzne. Zabawne było, że Markuch, nie mając o fotografowaniu zielonego pojęcia, jest w kwestii sprzętu fachowcem co się zowie. Z potężnego plecaka Wasyl wydobył cztery aparaty Zenit TTL (z wewnętrznym światłomierzem) i z zeissowskimi obiektywami typu Helios (podobno złom kupowany w Peweksie do pięt Heliosom nie dorastał), sześć teleobiektywów sto trzydzieści pięć milimetrów i cztery krótkie trzydziestki szóstki. Chwilę później dołożył pięć lamp błyskowych, siedem enerdowskich światłomierzy i jedenaście poręcznych statywów typu nie-gniotsa-nie-łamiotsa. Na stole przed chatą leżał sprzęt, jaki dla przeciętnego polskiego fotoamatora stanowił przysłowiowe wrota do raju.

Oprócz bimbru, w drodze wymiany barterowej, podporucznik schował do plecaka kilka walkmanów i kilka elektronicznych gier, kupowanych w Peku po trzydzieści dolarów za sztukę. Bogatych ludzi w matuszce Rasiji nie brakowało i płacili za takie gadżety krocie. Ruch w interesie trwał, zarabiano po obu stronach granicy. W ten sposób skromny bimbrownik (w przypływie modestii od czasu do czasu tak siebie nazywał) konsekwentnie wprowadzał w życie hasło nieaktualnego już od pięciu lat Edwarda Gierka: "Aby Polska rosła w siłę, a ludzie dostali Żytniej"... albo jakoś podobnie.

Kolejnym tajnikiem przemytniczej sztuki, który Poeta poznał owego dnia, była informacja, że większość akcesoriów nie mieści się do słoików i dlatego musi zostać przeniesiona na drugą stronę Halicza na plecach, trasą bezpieczną chociaż trudną, a następnie przekazana w ręce człowieka, który mieszka w Zagórzu i nazywa się Majchrzak. To było właśnie jego zadanie, jednak mógł je wykonać najwcześniej w przyszły czwartek.

— No, a masz to, o co prosiłem? — Wasyl zniżył głos, jakby nie był pewien, czy Poeta jest osobą, która może stać się świadkiem ostatniego aktu wymiany.

— Ty młody nie bój niczego. Tutaj wszyscy swojaki. — Markuch uspokoił sołdata. — Chodź no ze mną. — Skinął na Poetę.

Podeszli do fury. Okazało się, że deska, która stanowiła dno pojazdu, ma dodatkowy schowek, na butelkę zbyt mały, jednak dwie niewielkie książeczki zmieściły się bez trudu. A-r-c-h-i-p-e-l-a-g-G-u-ł-a-g. Tytuł w wersji polskiej znał, ale odszyfrowywanie cyrylicy przychodziło Poecie z trudem.

— Jeno morda w kubeł. Tym się chwalić nie możesz nikomu. Nawet Majchrzakowi nie wspominaj... chociaż to od niego.

— Ile za to? — Po głosie Wasyla można było poznać, że artykuł ma dla niego wartość bardziej emocjonalną niż materialną.

— To masz za darmo, od serca. Nie wiem dlaczego, bo człowiek ten niczego od serca nie daje, ale powiedział, że za to, nic od ciebie nie weźmie.

Siedli przy ogniu. Miało się ku zachodowi. Skwierczące nad płomieniem kawałki baraniny, wydzielały przyjemny zapach. Bimber polany do musztardówek prosto ze słoika smakował wyśmienicie. Nastrój odrobinę popsuła zapowiedziana przez Babę Jagę uczuha. Płyn wydawał się mieć ciemnoczerwony, niemal czarny, kolor i wydzielał dość intensywny owocowy zapach z lekką nutą benzyny. Pełne obaw spojrzenie Wasyla wcale nie zachęcało do rozpoczęcia kuracji.

— Pij, nie gap się — warknęła Wiedźma. — Od samego gapienia zdrowszy nie będziesz.

Poeta, szukając ratunku, popatrzył na Markucha, ale ten zachowywał stoicki spokój. "Nie takie paskudztwa stara na mnie próbowała" mówił spojrzeniem. Chłopak zebrał się w sobie i wypił duszkiem.

W pierwszym momencie specjał wydawał się nie mieć smaku w ogóle, ale sekundę później pacjentowi oczy na wierzch wyszły, a wszystkie smaki, niekiedy głęboko ukryte, zaczęły się brutalnie wwiercać w każdą komórkę organizmu. Przez chwilę oglądał duchy przodków, a po kolejnych trzech sekundach zauważył ze zdziwieniem, że świat powrócił do granic swojej nienormalności.

— No i co się tak krzywisz? — Stara z zadowoleniem patrzyła na skutki kuracji. — Teraz dusza ci się równo ułoży i z myślą we zgodzie pozostawać będzie... do czasu, aż znowu gdzie łba durnego nie wsadzisz.

Poeta oddychał głęboko. Trochę żałował, że nie udało mu się zapytać pra-pra-pradziadka Teofila po czyjej stronie walczył w Powstaniu styczniowym i za co tak naprawdę wylądował w Kopalniach nerczyńskich... ale mimo wszystko krótka podróż w zaświaty była przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Powoli dochodził do siebie.

Słońce znikło za horyzontem. Niebo nad Rozsypańcem płonęło wszystkimi odcieniami czerwieni. Wierzchołek Halicza, tu i ówdzie pokryty niewielkimi plamami różowego śniegu, złocił się resztką zeszłorocznych traw. Lasy nad Negrylowem, w mroku już pogrążone, zaczynały koleją rundę nocnych zmagań, w których mocniejszy drapieżca czai się, poszukując słabszego, zajętego polowaniem na stworzenia mniejsze od siebie. Wasyl bez pośpiechu ogryzał kawałek baraniny. Z jego punktu widzenia powrót po ciemku był o wiele bezpieczniejszy. Markuch zaprowadził konie do tej części chałupy, która pełniła rolę stajni i rozlawszy następną kolejkę, usiadł obok pogranicznika. Korzystając z okazji, Poeta zagaił o Opołonku i Dowbuszowej skale.

— A ty tam po co? — Wiedźma spojrzała z ukosa ma chłopaka.

— Raz oni mnie zwinęli. — Wskazał głową Wasyla. — Drugi raz zabłądziłem. Za trzecim razem się uda.

— Ty nie licz, że na mnie trafisz. — Rosjanin również nie był zwolennikiem eskapady na Opołonek. — A jak trafisz na kogoś drugiego, to morda w kubeł. Mnie nie znasz. Najlepiej w ogóle nie idź. Takich, co skarbów szukali...

— Ja nie po skarby, tylko skałę zobaczyć.

— Takich, co skarbów szukali — żołnierz powtórzył z naciskiem — znaleziono przez ostatnie sto lat może kilkunastu, może więcej. Śmierć znaleźli zamiast skarbów.

— Ostatni był młody Taczanka — wtrącił Markuch. — Też skarbów poszedł szukać. Ale jego znaleźli żywego, tyle że zupełnie rozum postradał i od roku doktory w Ustrzykach nad nim mędrkują.

Poeta przypomniał sobie szpital i dziwną dyskusję o wschodzie słońca. Tam również padało słowo "Taczanka", tyle, że wówczas jego łeb był jak sklep i zdawało mu się, że majaczy. Jeżeli rozmowa miała rzeczywiście miejsce, należało domniemywać, że wspominany Taczanka opuścił najpiękniejszy ze światów w sposób, który nie bardzo dawał się wyjaśnić.

— Rozum, mówisz, postradał — mruknął Wasyl. — Nie on pierwszy. Ja sam kilka lat temu znalazłem takiego. Tyle, że nie pod samą skałą, ale pod rumowiskiem poniżej. Też żywy... trochę żywy, trochę martwy. Oczy miał dziwne... aż strach do dzisiaj człowieka bierze... jakby nikogo tam w środku nie było. Sprowadziliśmy delikwenta na dół i do Lwowa go zabrali. Nawet lekarze potem przyjeżdżali, dopytywali się o nieboraka.

— Nie trza takiego ruszać — Wiedźma, choć starała się mówić spokojnie, z jakiegoś powodu była zła jak osa. — Kiedy dusza wróci, to sam pójdzie i dalej żyć będzie, a jak nie wróci, to i ruszać nie ma po co. Doktory nic nie poradzą. Ja też nic nie poradzę. Ale takie już ludziska są. Prędzej zginie, niż myśli o skarbach się wyrzeknie.

— To co jest w tych jaskiniach, skarby? — Poeta zbyt późno ugryzł się w język. Kto jak kto, ale on dobrze wiedział, co jest w jaskiniach. Nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że stara zdaje sobie sprawę ze stanu jego wiedzy, wolał jednak nie sondować baby po raz drugi.

— Ty, mały nie kombinuj. — Kobieta spoglądała w ogień — Żadnych jaskiń nie szukaj. W mroku własnej duszy wszędzie możesz się zgubić. Nie tylko tam na górze. Ale to wcale nie najgorsze. Pobłądzić w mroku cudzego sumienia jeszcze gorzej.

— Co znaczy pobłądzić w mroku cudzego sumienia?

— Ludzkie losy splątane. Złe myśli wokół tych samych miejsc krążą. Złe pragnienie ku złemu ścieżki człowiecze kieruje.

Odnieśli wrażenie, że stara czyta z jakiejś księgi, tajemnic pełnej. Światło ogniska zaczęło drgać, wydobywając z pomarszczonej twarzy to, czego nie widać na co dzień.

— Ziemia krwią nienawiści naznaczona, jako studnia bez dna. — Zamknęła oczy. — Chwili przejścia nie zobaczysz... Nić miłości prawdziwej na światło wyprowadzić zdolna, inaczej ciemność... ciemność pod niebem bez gwiazd — dyszała ciężko. — Ziemia... ziemia krwią nienawiści naznaczona! — Ostatnie słowa niemal wykrzyczała. Opadła z sił. Zamknęła się w sobie.

Gdzieś z bardzo daleka doszło ich wycie wilka.

— Czas na mnie. — Wasyl dopił i podniósł się energicznie. Nie zamierzał kontynuować dyskusji, która stała w coraz większej sprzeczności z materialistyczną wizją solidnego sowieckiego świata.

— I na mnie czas. — Markuch ziewnął, ruszając stronę chaty.

Wiedźma również uznała imprezę za zakończoną. Powolnym, starczym ruchem powstała z ławki, jednak czy to za przyczyną wieku, czy znacznej ilości wypitego spirytusu, zachwiała się potężnie i gdyby Poeta nie złapał kobiety za ramię, poleciałaby prosto w migoczące węgle ogniska. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie nawalonej, ale kiedy ich oczy się spotkały, nie zauważył nawet śladu pijaństwa. Wzrok miała absolutnie trzeźwy, a na dnie dostrzegł coś jakby groźbę-nie-groźbę... może ostrzeżenie.

— I zapamiętaj — syknęła odsłaniając kły. — Spojrzenie Poetów nie zawsze uchodzi bezkarnie.


***


Nadchodził wieczór. Joh rozbił namiot w miejscu, gdzie wąska ścieżka robiła się jeszcze bardziej wąska i zygzakami wchodziła na zbocze. Przez kilka minut spoglądał w górę. Resztki słonecznego blasku grały w berka pośród skał Bukowego Berda. A niech to licho! Znowu się zagapił. Brodząc po łokcie w mroku, zbierał chrust. Szczęściem opał leżał wszędzie. Ludzie nie przychodzili tutaj zbyt często.

Niewielkie ognisko płonęło, dając poczucie normalności. To samo zapewne musiał czuć myśliwy dziesięć tysięcy lat temu. Grota, w grocie kobieta, dzieci... ech, pieprzy mu się, powinien iść spać. Jest przecież dwudziesty wiek... tylko... tylko poczucie normalności takie samo. A może to, co czuje teraz, siedząc przy ognisku, jest jedynie iluzją normalności, pragnieniem normalności w nienormalnym świecie? Tak, na pewno mu się pieprzy. Grota? Kobieta? Dzieci? Nie potrzebuje nikogo chronić przed dziką zwierzyną, nie potrzebuje zdobywać pożywienia. Nawet w Bieszczadzie, na samym końcu świata, naród inaczej wiąże koniec z końcem.

Szkoda, przed wiekami życie było prostsze. To pewnie dlatego ciągnie go w góry. Ludzie, niby tacy sami, jak wszędzie, ale przecież gdyby we Wrocku podszedł do ciężarówki i powiedział, że chce podjechać, wszystko jedno gdzie, prowadzący samochód wziąłby go za ciotę i dał po ryju... albo próbowałby dać po ryju. Joh nie należał do osób, które można bezkarnie strzelić w pysk. Tutaj, po pięciu minutach znajomości nadawali z kierowcą na wspólnej fali. Nie było tego strachu, jaki w mieście towarzyszy spotkaniu drugiego, obcego człowieka.

Tylko ciekawe, czy gdyby ten gość znał go dobrze, gdyby wiedział... Czy wówczas podałby rękę na pożegnanie?

Kurwa, pieprzy mu się totalnie, powinien już iść spać. Jeszcze trochę i zacznie rozumować jak panienka, która wsiadła do nich w Lutowiskach. Ładna, nawet bardzo ładna. Joh, potężnie zbudowany, wyrósł "zaledwie" na metr siedemdziesiąt dwa i zgodnie z prawem natury dziewczyny szczupłe, ale takie, którym natura dała wzrost nieco powyżej przeciętnej, silnie przyciągały jego uwagę. Nie inaczej było z tą... jak ona miała na imię? Ale jaja, nawet się nie przedstawiła. Musiała być nieźle nabuzowana. Może i dobrze, że poszła swoją drogą. Ktoś, kto nie mogąc zmienić świata, na każdym kroku podkreśla odrębność własnego zdania, raczej wcześniej niż później, staje się nie do zniesienia.

Ognisko dogasło.


Podróż była powolna, pełna ekscytacji i oczekiwania. Lekko podwinięta sukienka odsłaniała...

Magda miała okrągłe łydki. Trochę może nazbyt okrągłe według powszechnej opinii, ale to właśnie te łydki (i bardzo zgrabne stopy) przyciągnęły jego uwagę jeszcze przed pierwszymi zajęciami.

Delikatną, rozgrzaną słońcem skórę Joh przemierzał bardzo, bardzo powoli. Byli sami i wiedział, że nie muszą się spieszyć. Ale niczego więcej nie wiedział. Po dwóch latach w jednej grupie, znali się lepiej niż dobrze, jednak ich szalona podróż była podróżą w nieznane.

Magda w niczym nie przypominała miss uniwersum, ale... Niewysoka, jednocześnie szczupła i okrągła. Nosiła bardzo duże okulary, które wszystkie okrągłości podkreślały w sposób tyleż subtelny, co sugestywny. Nosiła sukienki w stylu lat pięćdziesiątych, które podkreślały, że jest dziewczyną szczupłą i delikatną. Nosiła wysoko podniesioną głowę, a jej spojrzenie podkreślało, że jest nie do zdobycia.

Leżała na brzuchu. W niczym nie przypominała miss uniwersum ale... potrafiła oszołomić... uśmiechem, gestem, całą sobą... Lekko podwinięta sukienka odsłaniała delikatną, bardzo wrażliwą skórę pod kolanami. Gwar ulicy za oknem, upał wczesnej jesieni i egzamin, który pół godziny temu zdali w sesji poprawkowej, przynależały do innego świata, świata obcego i w tej chwili tak odległego, że wydawał się w ogóle nie istnieć. Był tylko mały pokój w starej wrocławskiej kamienicy. Był tylko ich własny świat.

Magda chodziła z Wieśkiem jeszcze w podstawówce. Joh widział, że jest im dobrze, chociaż nie pasowali do siebie ani trochę. A może właśnie pasowali? Ale nigdy nie próbował startować do Magdy. Bo szanował Wieśka, bo Wiesiek miał zasady, bo Wiesiek go nie zawiódł, kiedy po trzeciomajowej zadymie trafił w łapy tych z bezpieki. Łomot wtedy dostał straszny, jednak niczego nie powiedział i dlatego Joh, a z nim paru innych, nie musieli kombinować, jak uniknąć woja po relegowaniu z uczelni. Wiesiek, cichy niepozorny chłopak z małego miasteczka na kielecczyźnie, był po prostu kimś.

Tamtego dnia założyła długą, zwiewną sukienkę. Szczęśliwa, tak samo jak on, radością człowieka, który ma coś za sobą i bardzo wiele przed sobą, opowiadała o wszystkim. Ostatecznie znali się jak łyse konie. Kiedy wszedł do pokoju, niosąc dwa kubki z herbatą, leżała na tapczanie. Lekko podwinięta sukienka odsłaniała delikatną, bardzo wrażliwą skórę pod kolanami. Miała nieprawdopodobnie cudowne nogi. Wyobraźnia Joha pracowała tak mocno, że widział przez tkaninę. Całą nagą. Nagą jak prawda o tym, czego można zapragnąć najbardziej. Usiadł na podłodze, tak że to, co można zapragnąć najbardziej, było w zasięgu ręki... niczym jabłko na drzewie dobrego i złego.

Rozpoczął swoją podróż w nieznane.



Ocknął się w bardzo kiepskim nastroju. To nie był dobry sen. Spojrzał na zegarek, wygrzebał ze śpiwora i wyszedł przed namiot. Nadeszła właśnie godzina, kiedy ciemność skrywająca ziemię, pozwala obudzić w sobie nadzieję, że wkrótce nastąpi świt... tak samo jak wczoraj, przedwczoraj. Upłynie kolejna noc i oddzieli go od wszystkiego, o czym nie potrafił zapomnieć.


***


Poranek wstał słoneczny i ciepły. Poeta dopiero teraz poczuł, że wszystkie dolegliwości związane z wypadkiem ulotniły się jak kamfora. Ostentacyjnie lekceważąc niewielkiego kaca, spoglądał na płaty śniegu, które nadal pokrywały północne stoki Halicza. Z tego miejsca nie było dobrze widać. Wczoraj, patrząc od strony Bukowca, mógł zobaczyć więcej pozostałości po mroźnej zimie. Jeszcze kilka takich dni i wszystko się roztopi, chyba, że śnieg spadnie znowu. Całkiem prawdopodobne. Gospodyni chutoru nad Negrylowem twierdziła, że zima na pewno wróci w te strony.

Plecak się odnalazł, kurtka też. Mógł sobie spokojnie powiedzieć, że wrócił do punktu wyjścia. To dobrze. Lubił wracać do punktu wyjścia. Można wtedy doświadczyć przyjemnego uczucia, że rozpoczyna się kolejny ciekawy etap życia. Szkoda tylko, że portfel zaginął. Wiedźma rozłożyła ręce i powiedziała, że nie ma, a on nawet nie czuł potrzeby, aby spojrzeć dokładniej i sprawdzić, czy kłamie. Z całą pewnością mówiła prawdę.

Wiedźma.

Właśnie wyszła z chaty. Wyprowadzała kozę na pastwisko. Wczorajszy wieczór przy ognisku wywołał jeszcze większy zamęt w nieuporządkowanych myślach studenta drugiego roku fizyki. Po kolejnej szklanie Markuchowego bimbru zaczął się nawet zastanawiać, czy lokalna znachorka i Katiusza Masonowa, to jedna i ta sama osoba. Twarzy tamtej praktycznie nie widział, jednak pomijając drobiazg, że nie mógł się dopatrzeć żadnego podobieństwa, tak w posturze, jak i w ruchach, to gdyby żyła, miałaby dzisiaj... ponad trzysta lat. Są wprawdzie na świecie rzeczy, które nie przyśniły się jeszcze ani filozofom, ani Poetom, jednak nie dajmy się zwariować. Świat jest prosty.

— Kiedyś musi być ten pierwszy raz. — odpowiedziało echo i umilkło.

Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, ale tylko lekki wiatr buszował pomiędzy gałęziami. Trudno. Wiosną echo zawsze sprawiało wrażenie oszczędnego w słowach.

— I co mały, dalej chcesz szukać skarbów?

Poeta drgnął. Czarownica podeszła od tyłu, bezszelestnie, niby kocica. Siadła na ławie przy wygaszonym ogniu. Tym razem sprawiała wrażenie osoby bardziej przyjaźnie usposobionej niż dwanaście godzin wcześniej.

— Wszyscy szukają, a każdy wierzy, że odnajdzie to, co najcenniejsze na świecie — chłopak zacytował harnasia Oleksę.

Obawiał się trochę, że znowu rozjuszy Wiedźmę, jednak trzeba było zaryzykować. Liczył po cichu, że jeżeli zdoła, w sposób niezbyt nachalny, poruszyć kwestię słynnego rozbójnika, starej język sam się rozwiąże. Jego zabiegi nie przyniosły żadnych efektów. Rozmówczyni siedziała skulona, grzebiąc kijem w popiele.

— Dzisiaj pójdę do grobu hrabiny, a potem do Sianek, do źródeł Sanu — kontynuował, widząc, że nici z dyskusji. — Może jutro wyruszę na Opołonek. Chyba, że coś się zmieni. Lepiej nie planować dalej niż dzień do przodu.

— Staniesz, przed mogiłą, zmówisz wieczne odpoczywanie, wypowiesz imię ukochanej, a ona odda ci swoje serce? — Coś na kształt ironicznego uśmiechu pojawiło się na twarzy czarownicy.

— Dzisiaj już nie ma tak lekko. Dziewczyny nie oddają serca tylko dlatego, że się imię wypowie. Gdybym odnalazł coś cennego, byłoby łatwiej. Jeden złoty dukat tyle warty, ile człowiek przez dwa lata nie zarobi.

— Nigdy nie było lekko. Ty myślisz, że ludziska się zmieniają? Nieprawda. Jeden człowiek zmienić się może na lepsze, drugi na gorsze. Tłum ludzki był i będzie zawsze taki sam.

— Na mogile trzeba co? Zmówić wieczne odpoczywanie i wypowiedzieć imię ukochanej?

— Mh.

Drążenie tematu Dowbuszowej skały Poeta odłożył na później. Wolał wypytać się o mogiłę.

— O wiecznym odpoczywaniu nawet nie słyszałem. Ja idę zobaczyć, czy polska flaga leży. Ostatecznie hrabiostwo Stroińscy byli Polakami.

— Polakami — Wiedźma powtórzyła w zadumie — ale to nie tak, jak sobie wymyślasz. Dziś leżą w prochu, pod kamienną płytą, a sto lat wcześniej byli solą tej ziemi. Żadnej innej, tylko właśnie tej. Wrośli pomiędzy lud ruski, niemiecki i madziarski. Wrośli pomiędzy mojżeszowych. Wrośli, jako stara buczyna pomiędzy głazy wrasta. Kiedy polskie pany przeciw carom powstały, u nas na ten czas ciężkie wichury pustoszyły kraj. Nijak nie szło propastnyka z drogi zawrócić. Całe chyże, nie tylko strzechy, zawierucha w górę unosiła i o ziemię rzucała. Krzyż cerkiewny zerwało, staję niosło, potem w ziemię wbiło tam, gdzie Piniaszkowy Potok do Sanu wpada. Hrabia Franciszek dopiero co za żonę, pannę z Kalinowskich wziął i do dworu przywiózł. Młoda, nadobna wielce była i za nic swój hrabiowski stan mając, do ludzi poszła. Ratunek a dobre słowo w potrzebie niosła. A na miejscu, gdzie w ziemię chrest wichura wbiła, pan hrabia cerkiew postawił. Byłeś tam kiedy?

Skinął głową. — Niewiele zostało. Ruiny kaplicy przy cmentarzu, fundamenty zabudowań...

— Wszystko w zawieruchach wojennych z dymem poszło. Ale tak już na tym świecie jest. Każde domostwo, każda cerkiew na koniec w popiół się obróci. Jeno pamięć o ludziach, którzy dobro innym czynili ostanie. To samo najważniejsze. — Stęknęła wstając i podreptała do chałupy.

Chłopak usiadł na miejscu opuszczonym przez kobietę i podobnie jak ona grzebał w palenisku. Zajęcie bardzo mu odpowiadało. Właśnie pomyślał, że mógłby tak do wieczora, kiedy zauważył Markucha. Poeta już kilkukrotnie spoglądał na bimbrownika wzrokiem Poety. Za każdym razem dostrzegał dokładnie to samo, co potrafił dostrzec, kiedy spoglądał jak zwykły zjadacz chleba. Facet był absolutnie niezmienny, niezależny od sposobu percepcji i stanowił ewenement w świecie, gdzie każdy stara się wyglądać na innego, niż jest. Z tego też powodu Poeta wysoko cenił Markucha. Neandertalczyk właśnie się obudził, wyszedł przed dom i lewą łapą tarł zaspane oczy. W prawej tkwił potężny kiszony ogórek. Kojący, a zarazem bardzo malowniczy widok sprawił, że zamęt w myślach Poety zmniejszył się znacznie. Jednak wciąż istniały miejsca na ziemi, gdzie wszystko szło swoim torem, niezależnie albo nawet wbrew rozmaitym mądralom, łajdakom i pomyleńcom, którzy z uporem godnym lepszej sprawy usiłowali naprawiać to, co dobre było.

Stary zaprzągł konie i nie żegnając się z Wiedźmą, wlazł na furę. Poeta podbiegł do odjeżdżającego. Musieli przecież ustalić, jak załatwią sprawę w przyszły czwartek.

— W środę zajrzę do Skorodnego. Zadecydujesz, co dalej, tylko uwiąż Reksia, bo ostatnim razem ledwo z życiem uszedłem.

— Jeno z rana przyjdź, albo jeszcze lepiej we wtorek na wieczór. I psa się nie musisz bać. Stary już i mądry. Powarczy, pohałasuje, ale swojego nie ruszy. Ty na siebie uważaj, skoro łeb pchasz tam, gdzie cię nie prosili.

— Ziemia krwią nienawiści naznaczona, jako studnia bez dna — mruknął Poeta ni to do swoich myśli, ni to do przyjaciela. — Zrozumiałeś coś z tego?

— A co mam rozumieć? — Małpolud wzruszył ramionami. — Jak Beskid długi i szeroki, krew lała się strugą. Brat zabijał brata, ojciec syna. Nie każden na wieczne spoczywanie zasłużył. Są takie miejsca, gdzie nawet za dnia lepiej nie chodzić. Dlatego ci mówię, ty na siebie uważaj.

— Całe życie nic innego nie robię.

— I wiesz, co ci jeszcze powiem? — Markuch schylił się do Poety, najwyraźniej pragnąc swoim słowom przydać znaczenia. — Nie wkurwiaj Ziuty. Ostatniego, który próbował, do dzisiaj nie odnaleźli.


***


Chciała się zmęczyć. Chciała sobie dać w kość jeszcze mocniej niż na ostatnim treningu. Chociaż wędrówka z plecakiem po górach aktywuje inne grupy mięśni niż siatkówka, jednak dziesięć godzin marszu, przy przewyższeniach przekraczających siedemset metrów, również wymaga kondycji. Znała to jeszcze z czasów, kiedy przemierzali trasę razem z Andrzejem.

Potrząsnęła głową, jakby ów gest był w stanie odgonić natrętne myśli. Nie chciała wracać do tamtych chwil. Było-minęło. Wszystko minęło.

Postanowiła, że pójdzie drogą na Rozsypaniec, potem na Halicz, na Kopę i na Krzemień. Z Krzemienia zejdzie do Pszczelin przez Bukowe Berdo. Kawał drogi. Trochę się obawiała. Do tej pory zawsze chodziła w czyimś towarzystwie. A w połowie kwietnia było mało prawdopodobne, że kogoś spotka na trasie, co najwyżej tego mięśniaka, ale jego akurat wcale nie miała ochoty spotykać. Niedobrze się robiło na samo wspomnienie. Przez całą drogę do Ustrzyk próbował ją podrywać, a drań kierowca jeszcze go podpuszczał. No i te sprośne pseudo-dowcipy. Musiała się powstrzymywać, aby nie wygarnąć im, co myśli. Kiedy wreszcie wysiadła z ciężarówki, nawet nie powiedziała do widzenia. Trudno, ludzie tacy są i nic na to nie poradzi. Najważniejsze, aby noc nie zastała jej w górach.

Ewa bała się ciemności, dlatego ze schroniska wyszła niespełna pół godziny po wschodzie słońca. Na przebycie trasy miała dwanaście godzin. Powinno wystarczyć i to ze sporym zapasem.

Pogoda była jak drut, widoczność znakomita. Nie jest wykluczone, że z Rozsypańca zobaczy Gorgany. Przyspieszyła kroku. Gdzieś tak w połowie podejścia płuca pracowały na najwyższych obrotach. Musiała zwolnić. Pięć minut później zwolniła jeszcze bardziej, w końcu przysiadła na zwalonym pniu. Trochę przeceniła siły. Wyciągnęła mapę. Największe górki były jeszcze przed nią. Trzeba wolniej, po prostu wolniej. Tyle razy obiecywała sobie, że nie będzie pędzić przez życie.

Popatrzyła na niebo. Niedobrze, pogoda się psuje. Od przełęczy (z mapy odczytała, że przełęcz nazywa się Beskid) nadciągało coś pośredniego pomiędzy chmurą i tumanem mgły. Szkoda. Nie zobaczy Gorganów. A może, jak wejdzie na Halicz, to będzie coś widać... ponad chmurami.

W końcu dotarła do miejsca, w którym kończyła się droga, a szlak zakręcał na Rozsypaniec. Miała wrażenie, że mgłę można łopatą rozgarniać. Usiadła na kamieniu. Swoje buty widziała całkiem nieźle, jednak wraz ze wzrostem odległości widoczność pogarszała się zasadniczo. Szlak powinien zakręcać na północ. Szlak. Trzeba znaleźć szlak. Czerwony. Ale najpierw chwila wytchnienia. Wyciągnęła termos i kanapki.

O, jest szlak! Kamień, na którym siedziała pokrywały czerwone znaki. Do licha, to nie był szlak tylko napis. Sol... solida... Ktoś solidarycą wymalował całe hasło. A niech to czort! Przez takie hasła teraz nie może sobie znaleźć miejsca na ziemi! Dawne wspomnienia, dotąd trzymane na uwięzi, wróciły, wywołując falę złości. Najchętniej rozwaliłaby ten kamień w pył... razem z wszystkimi, którzy zarzucali jej współpracę z bezpieką... razem z tymi, którzy w jej towarzystwie zaczynali uważać na każde słowo.

A ona odmówiła współpracy.

Odmówiła!


Odmówiła, chociaż grozili.

I okazało się, że do odważnych świat należy. Proces i wyrok w sprawie zabójstwa księdza Jerzego trochę wyhamował zapędy ubeków. Dali jej święty spokój. Nie pozbawili ani pracy, ani mieszkania. A to, że zasiali nieufność względem otaczającego świata to, że musiała zerwać wszystkie towarzyskie kontakty? A to, że jeden z nich złamał jej życie? W nowych miejscach nie szukała przyjaciół. Jedynie ojciec i matka nie odwrócili się od niej. Tylko jakiś czas później zauważyła, że dni, tygodnie i miesiące stały się do siebie przerażająco podobne. Bezbarwne. Nawet siatkówka, do której wróciła po półrocznej przerwie, niczego nie zmieniła. Koniec końców zaakceptowała taki stan rzeczy. Zamknęła się w sobie. Postanowiła sama iść przez świat, w którym wszystko wygląda niejednoznacznie, w którym nieczęsto słońce świeci... tylko mgła... mgła... mgła...



Uspokoiła oddech i wzięła się w garść. Stała na rozdrożu. W takiej mgle, niedobrze byłoby pójść inną ścieżką niż trzeba. Zbadała teren, jednak znaku nie było. Czyżby zabłądziła? Jeżeli tak, to bardzo dawno temu, w życiu zabłądziła. Teraz na pewno nie. Przecież stoi na utwardzonym trakcie, a w promieniu kilku kilometrów nie ma innej drogi. Cofnęła się kilkadziesiąt metrów i odszukała rachityczne drzewko, na którym dwa białe paski z czerwonym pośrodku wyraźnie pokazywały, że szlak tędy przebiega. Uspokojona wróciła na kamień, ponownie wyciągnęła kompas i mapę. Już wiedziała, gdzie musi iść.

Znowu pod górę. Droga na Halicz lekka nie będzie. I jeszcze ta mgła. Widoczność się wprawdzie poprawiła. Zamiast na pięć metrów było widać na dziesięć, ale wilgoć przenikała przez kurtkę, pogarszała nastrój i tak daleki od entuzjazmu. Jechała tutaj z zamiarem, aby zmienić cokolwiek, aby dni nie były do siebie takie podobne. Do tej pory widok gór miał dobry wpływ. Potrafiła zobaczyć, że świat jest piękny. Teraz jednak coraz bardziej docierała do niej bolesna prawda, że nawet i to się zmieniło.

Płuca wchodziły na wyższe obroty. Poruszała się w lepkiej mazi. Właściwie, czy można to jeszcze nazywać powietrzem? Dobrze, że ścieżka trawersuje zbocze. Do tej pory było ostro pod górę.

Ucieszyła się. Mniej do wchodzenia i mniej do schodzenia. Musiała już być całkiem wysoko, skoro droga prowadziła cały czas w dół. Szlak? W porządku, jeszcze nie tak dawno widziała znaki. Po pięciu minutach mina jej zrzedła. Ścieżka zrobiła się mniej wyraźna i zaczynała schodzić sporą stromizną. W dole szumiał strumień. Wyciągnęła kompas. Trasa prowadziła na wschód. Znaków nie widziała już od dawna. Niech to licho! Zabłądziła. Trzeba wracać.

Pół godziny później nie miała wątpliwości, że zabłądziła. Co gorsza nie potrafiła powiedzieć gdzie jest. Na pewno nie wracała tą samą drogą, którą przyszła. Tam był stary bukowy las i dywan zeszłorocznych liści, a tutaj młodniak. Krzaki jeżyn nieustannie chwytały za nogawki, próbowały zatrzymywać, jakby wiedziały, że nie tędy droga. Mgła wprawdzie nieco opadła, nawet na chwilę pokazało się słońce, jednak grań i dolinka, które zobaczyła poniżej, w żaden sposób nie dawały się dopasować do mapy. Spojrzała na zegarek. Dochodziła pierwsza. Zdobycie Halicza musiała odłożyć na czas bliżej nieokreślony. Należało myśleć o powrocie do Ustrzyk. Zamarła na chwilę, kiedy coś dużego zaczęło się przemieszczać w zaroślach poniżej. Brak liści pozwalał widzieć to, co latem w gąszczu ukryte. Dostrzegła jakieś masywne cielsko. Niedźwiedź?

Poczuła się nieswojo.

Najgorsze, że nie potrafiła powiedzieć, po której stronie głównej grani się znajduje. Jeżeli zboczyła na zachód, a intuicja mówiła, że tak właśnie było, powinna iść pod górę, na wschód. Powinna wrócić na grań. Miałaby szansę zejść przed zapadnięciem zmroku do Wołosatego. Na zachód wprawdzie droga wydawała się pewniejsza. Zawsze to w stronę Ustrzyk. Zanim las ponownie utonął we mgle, odniosła wrażenie, że zbocze po drugiej stronie potoku wznosi się bardzo wysoko, tak jakby to właśnie w tamtym kierunku był nieszczęsny Halicz. Czyżby jednak zeszła na wschodnią stronę? Nie, trzeba iść pod górę, na wschód. Było mniej stromo, a poza tym na dole, nad strumieniem, buszowało... coś. Na wschód, czy na zachód? Znowu usłyszała trzask łamanych gałęzi.

Zaczęła żałować, że wybrała się sama na tę parszywą eskapadę.


***


Na grobach Franciszka i Klary Stroińskich leżały biało-czerwone flagi. W duszy Poety, który do narodowej sprawy miał stosunek co najmniej patriotyczno-zaczepny, tym razem nie rozbrzmiewała pierwsza brygada. Przekonanie, że spoczywający w ziemi stanowili o tym, czym Bieszczad był i czym, daj Boże, w pamięci ludzkiej pozostanie, wydało mu się ważniejsze niż barwy narodowe.

Ciekawe, co robi teraz Ela? Pewnie już wróciła do akademika i chodzi wściekła. Prawdziwa kobieta zawsze będzie się buntować na myśl, że facetowi wystarcza jedynie plecak i to, co ma w plecaku.

Swoją drogą bardzo interesujące. Poprzednim razem, kiedy tu był, również naszły go myśli o Eli... Niebezpiecznie! Bardzo niebezpiecznie. Stara wyraźnie mówiła, co się dzieje, kiedy na grobie Hrabiny wypowiesz imię dziewczyny... o w mordę, pogoda się psuje. Poniżej Opołonka, przez Żydowski Beskid, przewalał się tuman gęstej mgły. Wschodnia część Połoniny Bukowskiej jeszcze skąpana w promieniach słońca, czekała aż złoto jesiennych traw, zastąpi szalona zieleń wiosny, ale chmury sforsowały zachodni koniec pasma i wspinały się na zbocza Rozsypańca. Gdyby przyprowadził tutaj Elę, za żadne skarby nie poszliby do źródeł Sanu. Instynkt samozachowawczy uruchomiony przez kawalerski stan Poety zadziałał. Nakazał przestać myśleć. Nakazał iść dalej.

Pół godziny później dotarł do Sianek. Na tej wysokości mgła trochę opadła. Po łąkach, gdzie dawno temu była wioska, buszowały stada saren. W którą niebądź stronę się obejrzał, zawsze mógł zobaczyć trzy, cztery, czasem więcej stworzeń, grzebiących nosami w ziemi. Na Poetę zupełnie nie zwracały uwagi. Odszukał słupek graniczny o numerze dwieście dwadzieścia cztery. Sto pięćdziesiąt metrów dalej biło źródełko. Tutaj swój początek brał San, najpotężniejsza rzeka po polskiej stronie Bieszczadu.

Ponieważ zdawało mu się, że wyczuł wopistów, postanowił nie wracać ścieżką przy samej granicy, ale lasem, prosto na Sianowe. Chmury okryły wprawdzie dolinę Sanu tak, że ryzyko było niewielkie, jednak nie on jeden na świecie miał ów dziwny, atawistyczny instynkt, pozwalający wyraźnie dostrzegać to, co inni widzą kiepsko. Chociaż swoich umiejętności nazwać nie potrafił, wiedział, że u każdego, kto ma, działają niezawodnie. Pośród ludzi pilnujących granic, spotkał już kilku, którzy widzieli lepiej. Zdecydował, że pójdzie drogą trudniejszą, ale bezpieczną, tam gdzie nikt nie chodzi. Okazało się, że ostrożność miała wysoką cenę. Pięć minut później wlazł w gąszcz, który w połączeniu z grząskim podłożem mógł doprowadzić do szału. Na domiar złego śmierdziało dookoła zgniłymi kartoflami i co gorsza ciągle miał wrażenie, że jakaś para ciekawskich oczu gapi się na niego. Rozejrzał się raz, potem drugi, jednak niczego nie zobaczył.

— Kurwa!

— Też kobieta — odpowiedziało echo i oczywiście umilkło.

W tym samym momencie Poeta stanął nie tam, gdzie trzeba. Był pewien, że grunt jest twardy, ale się pomylił. Grunt twardy nie był. Prawa noga wpadła głęboko w błoto, a woda wypełniła but w jednej chwili. Zbierał się w sobie, by ponownie wyrazić, dobitnie i wyczerpująco, dezaprobatę dla sytuacji w jakiej się znalazł, kiedy usłyszał złośliwy rechot. Nie ulegało wątpliwości, że właściciel owej pary ciekawskich oczu musi się dobrze bawić, widząc, jak on walczy z krzakami jeżyn i z wyjątkowo upierdliwym podłożem. Wkurzony ekstremalnie wygrzebał się na teren bardziej stabilny, zdjął plecak i wyciągnął flachę tej gorszej gorzały, którą Markuch wydarł z łap strażników, a której sam pić nie zamierzał. Pociągnął potężny łyk, potem drugi. Bimber z żołędziem był o wiele lepszy, ale i ten trunek znacznie przewyższał jakością wódkę marki Bałtyk, o Vistuli nie wspominając. Wzrok mu się wyostrzył, złość przeszła. Spojrzał na świat tak, jak spoglądają Poeci i od razu... zo... zo... zobaczył...

... to coś.

Miało niecały metr wysokości, z której połowę stanowiły chude owłosione odnóża. Odnóża te przechodziły w jajowaty ni to tułów, ni to łeb, również pokryty futrem. Z dolnej części łba sterczały dwie krótkie łapki. "Coś" spoglądało na świat dużymi, okrągłymi, mętnymi oczami. Całość przypominała faceta, z którym Poeta miał zajęcia nazywane oficjalnie "Ekonomia polityczna socjalizmu", tyle że adiunkt był trochę większy, bardziej człekokształtny i w ogólnym odbiorze wyglądał znacznie paskudniej.

Ale adiunkt nie śmierdział zgniłymi kartoflami.

Poeta doszedł do wniosku, że ma przed sobą czada. Chociaż wniosek wyciągnął w oparciu o racjonalną eliminację wszystkich innych możliwości, jego zaskoczenie, zdziwienie, osłupienie, niedowierzanie, cała gama gwałtownych uczuć, które towarzyszą sytuacjom bardzo osobliwym, nie zmalały ani trochę. Stał i gapił się głupio na stwora.

— No i co się tak głupio gapisz? — warknął czad.

Głupi wyraz twarzy Poety zrobił się jeszcze bardziej głupi. Czad wyszczerzył zęby i warknął ponownie. Niczego nie powiedział, ale w jego warknięciu Poeta usłyszał znacznie większy brak przyjacielskich uczuć niż poprzednio. Należało szybko podjąć rozmowę.

— Nie gapię, tylko dziwię — warknął Poeta. — Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym zrozumiał to, co mówi do mnie... czad. Nie mylę się, jesteś czadem.

— A mi się jeszcze nie zdarzyło, żebym rozumiał to, co mówi do mnie człowiek.

— No to jesteśmy kwita. — Poeta zaakceptował taki stan rzeczy i przestał się głupio gapić. — Zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz — dodał pojednawczo.
Ostatnio zmieniony 06 sie 2018, 21:45 przez szczepantrzeszcz, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Lucile
Posty: 4805
Rejestracja: 23 wrz 2014, 00:12
Płeć:

Najcenniejsze na świecie

#4 Post autor: Lucile » 06 sie 2018, 20:02

Szczepanie,
lekturą tej opowieści urządziłeś mi wczorajszy, niedzielny wieczór.
I to bardzo ładnie urządziłeś. Z przyjemnością weszłam w ten bieszczadzki świat, chociaż, niestety, raczej mało mi znany. Ledwo kilka razy – na krótko – przeze mnie odwiedzany; to tak, jakbym tylko zachwyciła się okładką książki, a nie zanurkowała w jej treść. Ty, tym opowiadaniem (mam nadzieję, że wkrótce zamieścisz cdn.), ją otworzyłeś. Jeżeli każdy ma jakieś swoje góry, to ja mam Gorce, Pieniny i Tatry. Pomiędzy nimi przyszłam na świat i pomiędzy nimi wzrastałam, sycąc się ich szczególną aurą, atmosferą, a przede wszystkim legendami. Tatry, polskie i słowackie miały swojego bohatera – rozbójnika Juraja Janosika, Bieszczady zaś swojego, a właściwie dwóch, braci Ołeksa i Iwana Dowbuszów. I chyba nawet ten tatrzański i ci bieszczadzcy żyli w podobnym czasie - początkiem osiemnastego wieku. I, jak głosi legenda, obydwaj zginęli z powodu kobiety.

Uśmiechnęłam się już po pierwszych kilku zdaniach. Wódka pod tytułem „Perła Bałtyku” znakomicie osadziła w czasie opowieść, ale nie przywołała jej smaku (wódki, nie opowieści, bo ta od razu zdała się smakowita), dla mnie nieznanego. Od czego jednak wyobraźnia.

Przenikające się czasy, wielowątkowość prowadzona niemalże równocześnie, bogate słownictwo, ładna polszczyzna, odpowiednia dawka tajemnicy, ciekawie zarysowane postaci, to wszystko czyni, że tekst wciąga i chce się więcej. Podejrzewam, że Poeta to alter ego autora, zresztą, chciałabym aby tak było. Chciałabym także, by Czarownica – współczesna i ta znająca Oleksa była tą samą postacią. A Joh? W którymś momencie przywołałeś Pierra Boulle (tego od „Mostu na rzece Kwai” i „Planety małp”. Tak sobie myślę, czy to imię przypadkiem nie jest to czymś w rodzaju nawiązania do wojennego kryptonimu Boulle – John Rule. Zastanawiam się, czy nie okaże się, iż ten Joh... nie nie będę zdradzać o czym myślę, poczekam na kontynuację opowieści.
A kobiece postacie? O nich napiszę, kiedy akcja się rozwinie.

Szczepanie, jeżeli mogę sugerować, to dla Twojej powieści (bo wierzę, że fabuła się pięknie i szeroko rozwinie) odpowiedni jest właśnie Ciąg Dalszy Nastąpi, z tym że każdy fragment (wg mnie) zamieszczany w osobnym - olinkowanym - poście.

Serdecznie pozdrawiam i łyczek :vino:
L
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

szczepantrzeszcz
Posty: 554
Rejestracja: 28 lis 2016, 22:03

Najcenniejsze na świecie

#5 Post autor: szczepantrzeszcz » 06 sie 2018, 21:37

Jaki długi wpis, Mgłą pisany. Szczepan dziękuje pięknie.
Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
lekturą tej opowieści urządziłeś mi wczorajszy, niedzielny wieczór.
I to bardzo ładnie urządziłeś.
Cieszę się ogromnie. To wcale nie tak mało, komuś miły wieczór urządzić.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
Jeżeli każdy ma jakieś swoje góry, to ja mam Gorce, Pieniny i Tatry.
Pieniny, Tatry - dobrze mi tam jest. Z Gorcami sprawa złożona, bo dla mnie Gorce, to również to wszystko, co geografowie nazywają Beskidem Wyspowym. Moje Gorce są po prostu trochę większe. Mam taki widok z Turbaczyka na Mogelicę, a w zasadzie na wierzchołek Mogelicy po morzu chmur płynący. Mam listopadowy dzień upalny po mroźnej nocy i Tatry owego dnie bliskie nie tylko sercu. Po prostu bliskie. Gorce dają się lubić. W Gorcach kończy się akcja mojego opowiadanka sprzed lat kilku "Widmo Brokenu". Na Artefaktach jest, na Ósemce pewnie kiedyś wrzucę. Krótsze, a o amatorów krótszych form łatwiej, więc może więcej chętnych do przeczytania będzie.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
Wódka pod tytułem „Perła Bałtyku” znakomicie osadziła w czasie opowieść, ale nie przywołała jej smaku (wódki, nie opowieści, bo ta od razu zdała się smakowita), dla mnie nieznanego. Od czego jednak wyobraźnia.
Wyobraźnię lepiej przyoszczędzić na inne sprawy. Wódka Bałtyk była po prostu niedobra, jednak ze względu na powszechność stanowiła praktyczny punkt odniesienia.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
Podejrzewam, że Poeta to alter ego autora
Nie mam zdolności jasnowidzenia, Poeta ma. Na harmonijce gram kiepsko, a przecie to główny instrument Poety. Z drugiej strony cieżko pisać i nie dorzucać czegoś od siebie. Tak czy inaczej najważniejsze, jak zawsze, między wierszami.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
Chciałabym także, by Czarownica – współczesna i ta znająca Oleksa była tą samą postacią.
Wiedźmy żyją bardzo długo, ale... Obecnie skrobię nieco dłuższy kawałek, chciałbym wierzyć, że jestem w połowie drogi. Ziuta odgrywa w nim poczesną rolę, jednak nie mam pojęcia, co się jeszcze wydarzyć może.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
A kobiece postacie? O nich napiszę, kiedy akcja się rozwinie.
Ciekawym bardzo.

Lucile pisze:
06 sie 2018, 20:02
wierzę, że fabuła się pięknie i szeroko rozwinie
Niezupełnie. Chyba minąłem półmetek. Chociaż mój tekścik warunki powieści spełnia, zaparłem się aby, jak wcześnie wspomniałem, napisać własną wersję legendy o harnasiowych skarbach pod Dowbuszową skałą. Miało być bardzo krótko, wyszło, jak zawsze, ale i tak się cieszę, że nie musiałem z niczego rezygnować.


Jeżeli trzeba będzie podzielić na osobne tematy, to podzielę, chociaż tak jak jest, z treścią napisaną większym tekstem, chyba łatwiej czytać. Najchętniej wrzuciłbym osobne tematy w osobne forum. Uniknąłbym sieczki, a kawałki nie przeplatałyby się z innymi kawałkami. Swego czasu, na Weryfikatorium, wszyscy wrzucali fragmenty w osobnych tematach i bardzo mnie taki stan rzeczy deprymował. Tak czy inaczej, jeżeli Ósma Władza da sygnał, aby dzielić, to podzielę.

Twoje zdrowie. :vino:



Najcenniejsze na świecie, fragment trzeci.

Na przełęcz pomiędzy Krzemieniem a Tarnicą wszedł przed nadejściem chmury. Pogoda popsuła się, kiedy minął Kopę Bukowską i na Halicz podchodził w gęstej mgle. Dopiero kilkadziesiąt metrów przed szczytem Joh znalazł się ponad chmurami.

Widok był powalający.

Słońce stało jeszcze wysoko, ale już na zachodzie. Wołowy Garb to znikał, to wyłaniał się z odmętu. Czubek Tarnicy, Wielka Rawka i jeden z wierzchołków Połoniny Caryńskiej, jak niezatapialne okręty, przemierzały biały wzburzony ocean. Po ruskiej stronie jedynie Pikuj i Połonina Równa nie dały się chmurom. Wystawały dumnie ponad skłębione obłoki. Deszcze idą? Nie, dalej na południe patrząc, pogoda jak rybie oko. Słowacki Vyhorlat widoczny doskonale, a na wschodzie... O w mordę! Cała wilgoć zeszła na dół i powietrze zrobiło się naprawdę czyste. Odległe połoniny Gorganów wcale nie były tym, co zamykało horyzont. Wytężył wzrok i wyobraźnię.

Czarnohora.

Joh po raz kolejny stwierdził, że dla takich chwil warto żyć.

Siedział, przeżuwał kanapkę i spoglądał na wschód. Panno beskidzka zielonooka, weź mnie na wielką włóczęgę. Dobrze było tak bez pośpiechu. Ciekawe, co teraz robi ta nadęta panienka, której nie poznał nawet z imienia? Jeżeli poszła na Rawki ewentualnie na Caryńską, to ma, albo za chwilę mieć będzie, widok równie imponujący. Na Halicz zapewne nie poszła, bo już by się spotkali. Wyobraził sobie niezadowoloną, pełną wyższości minę dziewczyny i weselej mu się zrobiło. Tak to już jest. Pięknym kobietom wiele można wybaczyć. Dla pięknej kobiety można zabłądzić...

Dosyć! Teraz nie powinien myśleć o babach, tylko o tym, gdzie idzie. Głupio pomylić drogę. Nie miał zielonego pojęcia skąd mu się to brało, ale nigdy jeszcze nie zabłądził. Po prostu czuł teren. Wystarczyło, że raz popatrzył, stojąc na szczycie, a w głowie powstawała mapa znacznie dokładniejsza od tej, którą można kupić w księgarni. Przed rokiem spojrzał z tego samego miejsca w dolinę potoku Halicz. Potem, w zimie, wyobrażał sobie, jak będzie szedł do Sianek i do źródeł Sanu. Nawet taką pogodę jak teraz, nawet widok na Czarnohorę sobie wyobraził. Może kiedyś wejdzie na Popa Iwana i spojrzy tak samo w stronę Howerli? Fajnie by było...

Zarzucił plecak, ruszył w dalszą drogę. Chwilę później wszedł w chmurę. Nieprzyjemna wilgoć wpełzła pod kurtkę, jednak trwało to nie dłużej niż godzinę. Potem mgła poszła do góry i wędrówka zrobiła się wcale przyjemna. Około szóstej znalazł miejsce tak idealne na nocleg, że zrezygnował z dalszej drogi. Polanka miała nie więcej niż sto metrów kwadratowych. Płaski, suchy teren był położony półtora metra powyżej strumienia, który dwieście metrów dalej wpadał do większego potoku. Miał gwarancję, że nawet solidny deszcz nie podmyje namiotu. Drewna na ognisko — ile dusza zapragnie. Las niezbyt gęsty, pozwalał mieć pewność, że ogień skutecznie odstraszy nieproszonego gościa. To ostatnie, wydało się Johowi dość istotne. Stworzeń, dużych i małych, całkiem sporo krążyło dookoła. W dole głębokiego jaru po raz kolejny usłyszał trzask łamanych gałęzi. Trzeba przygotować suche, najlepiej brzozowe szczapy, na wypadek gdyby jakiś misio zechciał sprawdzać zawartość plecaka. Jeszcze raz wytężył słuch. Zdawało mu się, że usłyszał... nie, to tylko potok szumi. Trzeba się brać do roboty. Słońce już jakiś czas temu skryło się za masywem Halicza. Za pół godziny będzie ciemno.


***


Nad Negrylów wrócił późnym popołudniem. Rozmowa ze stworem trwała nadspodziewanie długo. Po rozpracowaniu Markuchowej flaszki, kanał komunikacyjny poszerzył się znacznie, ewidentny konflikt dwóch rzeczywistości już nie budził irracjonalnego niepokoju, a międzygatunkowe uprzedzenia przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Zrobiło się zupełnie po ludzku... i trochę czadowo.

Wprawdzie Ghazzarbuzut-bej (dla przyjaciół, czyli między innymi dla Poety — Garbi) nie był w stanie rozwiązać największego problemu i nie miał pojęcia, dlaczego Wiedźma jest tak bardzo przeciwna eskapadzie w kierunku Dowbuszowej skały, ale mimo wszystko spotkanie należało uznać za owocne.

Przede wszystkim Poeta dowiedział się, że czady w przeciwieństwie do błądzoni, czartów i dusiołków, nie mieszają się w sprawy ludzi, a co za tym idzie, pod Opołonkiem nie kręcą się bez wyraźnej potrzeby. Twierdząc, że pierwszy raz rozumie to, co mówi do niego człowiek, Garbi rozminął się z prawdą. Z tymi, którzy widzą więcej, kontaktował się regularnie od jakichś czterystu lat i sprawiał wrażenie kogoś, kto wszystko doskonale rozumie. Stwór potwierdził Markuchowe słowa o człowieku, który zalazł starej za skórę i o którym wszelki słuch zaginął. Jednak, co w pewnym stopniu zaskoczyło Poetę, czad żywił dla kobiety coś w rodzaju szacunku, żeby nie powiedzieć sympatii. Czarownica świetnie dogadywała się z większością bytów, nawet jeżeli owe byty nie spełniały upierdliwych i niejasnych wymogów istnienia. Jedynie biesy oraz propastnyki musiały uważać. Nie było zmiłuj, a na linii Wiedźma — czarna-strona-wieczności iskrzyło od zawsze. Ostatnimi czasy niektórzy odnieśli wprawdzie wrażenie, że konflikt przygasł, jednak wrażenie było ze wszech miar mylne. Zamieszkująca chyżę nad Negrylowem, stała się mniej aktywna, bo populacja biesów w Bieszczadzie gwałtownie malała. Do wielkich miast się wynosiły, jeden za drugim. Z propastnykami sprawa wyglądała inaczej ale... Taka już wiedźmia profesja. Podobno nic osobistego.


***


Kolejny kawałek drewna trzasnął w mocarnych łapach Joha, a potem nastała głęboka cisza.

— Co jest do cholery?

Chłopak cały zamienił się w słuch. Tym razem był pewien, że...

Krzyk, niewątpliwie kobiety, nałożył się na szczekanie przestraszonego koziołka. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, w którą stronę powinien biec na ratunek. Przez cały czas był przekonany, że niepokojące odgłosy dochodziły z dołu wąwozu, tymczasem zwierzę musiał spłoszyć ktoś, kto znajdował się powyżej miejsca, gdzie niespiesznie przygotowywał obóz. Cholera, powinien rozpalić ogień pół godziny temu. Niebieski płomyk lizał niemrawo ułożone w zgrabny stosik szczapki Rzucił drewno na ziemię. Wybebeszył gwałtownie plecak, szukając pastylki suchego spirytusu. Nie lubił tego robić, ale ognisko było potrzebne natychmiast.

— Gdzie jesteś — zawołał donośnym głosem.

Usłyszał rozpaczliwe wołanie. Niczego nie zrozumiał, ale przynajmniej wiedział gdzie. Z latarką w jednej i z nożem w drugiej garści biegł pod górę.

Zobaczył ją w świetle księżyca.

Przytuliła się, wydając z siebie coś pośredniego pomiędzy krzykiem przerażenia i westchnieniem ulgi. Potem wybuchnęła płaczem.

— Już w porządku. — Miał zajęte obie ręce i było mu niewygodnie obejmować dziewczynę. Nie dość, że tego samego wzrostu, co on, to jeszcze stała wyżej. — Dasz radę iść?

Skinęła głową.

Spojrzenie w ciemnościach...

W twarzy, słabo widocznej, pobrudzonej ziemią, oczy odcinały się wyraźnie. Srebrny blask nocy, z lękiem i łzami pomieszany, wydobywał myśli nawet przed własną tęsknotą ukryte. Niespokojny oddech, bicie serca otwierały wszechświat marzeń niedostępny dla pełnej zgiełku codzienności. Gwiazdy pragnień odbijały księżycowe światło i były jak szczery uśmiech w chaosie kłamstwa, blichtru, zwątpienia. Na krótką chwilę świat stanął. Joh miał przed sobą kogoś, kto po prostu potrzebował opieki, kogoś kto wierzył, że on potrafi tę opiekę zapewnić.

Spojrzenie w ciemnościach...

Chwila... chwila tylko w poezji może trwać wiecznie. Niemal jednocześnie zorientowali się, że to drugie jest osobą napotkaną w drodze z Lutowisk do Ustrzyk. Świat popędził dalej, w chaos, tak jakby sekundę wcześniej nie wydarzyło się nic ważnego.

Ewa odwróciła wzrok, wyswobodziła z objęć i ruszyła w stronę ogniska. Czuła ogromną ulgę, a jednocześnie wściekłość na siebie samą. Była zła, że poszła na bezsensowną wyprawę, że zabłądziła, że znalazła się w miejscu i czasie w którym wcale nie chciała się znaleźć.

Joh szedł z opuszczoną głową. Zupełnie nie dostrzegał obecności dziewczyny.

Spojrzenie w ciemnościach...

Ktoś kiedyś, dawno temu, spojrzał w ten sam sposób. Potrzebował opieki i wierzył, że on potrafi tę opiekę zapewnić. A on... Tamto spojrzenie również trwało przez krótką chwilę.


***


Poeta miał poważny dylemat. Nie wiedział, czy powiedzieć o spotkaniu z Garbim, czy morda w kubeł i ani słowa. Dopiero wieczorem, kiedy przed chatą zapłonęło ognisko, mętnie wspomniał o rozmowie z czadem. Najpierw odniósł wrażenie, że dostrzega w oczach Baby Jagi uznanie, wręcz podziw, jednak chwilę później zobaczył głęboką troskę, jakby delikatnie sugerowała, że majaczył, jest zmęczony i powinien pójść spać. Nawet zaczął się zastanawiać, czy silne popołudniowe słońce starej rozumu nie nadwyrężyło, bo wymamrotała coś o poście, o Wielkim Piątku i o tym, że znowu jakiś chłop się napatoczył, przez którego grzeszyć będzie. W promieniu wielu kilometrów Poeta był jedynym przedstawicielem płci brzydkiej i słowa o grzechu wzbudziły w jego duszy silny niepokój. Tymczasem kobieta podreptała do piwniczki i przyniosła pokaźny baniak Markuchowego specjału, tego z wyższej półki rzecz jasna.

— Piątek, nie piątek, są na świecie takie sprawy, że biez wodki nie razbieriosz — mruknęła, stawiając naczynie na pieńku. — Nu co się tak gapisz? Zasuwaj do chaty po stakany.

Poeta, nieco spokojniejszy, postanowił nie przypominać, że Wielki Piątek był tydzień temu. Skoczył po musztardówki, i wspólnie rozpoczęli kurację.

Baba Jaga rozgadała się. Opowiedziała jak ojciec Garbiego czad Browniak, zwany przez miejscowych "Żebyś skisł", skumał się z arabskim myślicielem-intelektualistą, który jako setnik tatarskiego czambułu zaspokajał swoje pragnienie poznania świata. W wyniku dramatycznych splotów okoliczności, połączonych z wrodzoną upierdliwością czadów i kognitywną postawą Araba, przodek Ghazzarbuzut-beja wylądował w Konstantynopolu (Wiedźma nie uznawała nazwy "Stambuł"). Tam, w bliżej nieokreślonych okolicznościach, narodził się stwór bardzo osobliwy. Po nieznanej matce odziedziczył dość nietypowy, nawet jak na czada, wygląd, po ojcu tęsknotę za krajem rodzinnym, którą każdy mieszkaniec Bieszczadu na dnie serca chowa, a po orientalnej cywilizacji imię, pasujące do wszystkiego innego, jak pięść do nosa... czyli pasujące całkiem dobrze. Po kilkudziesięciu latach tułaczki Garbi powrócił w rodzinne strony i zajął się wreszcie tym, co czady potrafią robić najlepiej, czyli zaczął wkurwiać wszystkie inne byty, niezależnie od rzeczywistości jaką w danym miejscu i czasie zajmowały.

O dalszych losach czada Browniaka, który swoją nieszablonową ksywę "Żebyś skisł" zawdzięczał nazbyt częstemu używaniu owej półgrzecznościowej formy, stara ewidentnie wiedziała, jednak z niewiadomych przyczyn nie chciała powiedzieć. Zmęczona długą opowieścią w końcu umilkła, wyciągając rękę uzbrojoną w szklankę. Poeta polał. Wiedźma nie znała trudnych słów i skomplikowana historia wymagała wzniesienia się na wyżyny elokwencji. Należało docenić wysiłek kobiety. Pili w milczeniu do momentu, aż w ogniu pojawiły się niebieskie płomyki

— Duszyczki potępione nie wiedzą dokąd pójść należy — zauważył ironicznie rozlewając do kubków kolejną porcję. Wcale nie miał zamiaru kpić sobie ze spraw, których rozumem nie sposób wyjaśnić, jednak skoro spoglądanie na Wiedźmę oczyma Poety nie należało w owym miejscu do dobrego tonu, jakoś inaczej musiał się dowiedzieć tego, o co nawet nie potrafił zapytać.

— Co ty tam wiesz konusie. — Tym razem taktyka była właściwa. Rybka zaczęła brać. — Dusza, jak się zacznie błąkać, jak nie trafi tam, gdzie powinna, wtedy dopiero jest nieszczęście. W pludry narobisz, jak duszę taką napotkasz. — Pewność w głosie Baby Jagi i coś jeszcze, coś o wiele mocniejszego niż pewność i wypity bimber razem wzięte, sprawiły, że zrobiło się nieswojo.

— Może nie napotkam. — Nadrabiał miną.

— Napotkasz. Wcześniej czy później napotkasz. Ty za dużo widzisz, za dobrze widzisz, co byś miał nie napotkać. A poza tym nie musisz samego ducha napotkać. Są miejsca, gdzie pomroczność człowieczego sumienia się ostała. Pamięć ludzka ową pomroczność przez całe wieki chowa, a jeden na tysiąc tysięcy potrafi to zobaczyć. A w mroku myśl własnymi ścieżkami podąża i często można zobaczyć to, czego nigdy by się ujrzeć nie chciało.

— A bo to trzeba latarkę ze sobą nosić. Zaświecę i mrok znika.

— Mrok znika — odezwało się echo. — A co to jest mrok?

Poeta zaczął się intensywnie zastanawiać, jaka jest definicja mroku i co baba może rozumieć pod pojęciem "pomroczność człowieczego sumienia", jednak musiał odłożyć zastanawianie się na potem. Interesujący wykład trwał dalej.

— E tam, twoja latarka na nic. — Starucha popatrzyła z politowaniem i pociągnęła solidny łyk gorzały. — Dopiero ogień, prawdziwy ogień, pokaże w ciemności to, co widać naprawdę. Jak już musisz włazić w miejsce, które mrokiem ludzkiej duszy zaklęte, powinieneś nieść ze sobą pochodnię. Inaczej zobaczysz tylko skały, kamienie i resztki tego, co po latach przeminiętych się ostało. A już na pewno nie to, co zaklęcie skrywa.

— Nie ma co kombinować. Światło jest światło. Jeden gwizdek czy latarka, czy pochodnia. — Poeta nie wątpił, że kobieta ma rację, jednak starał się nie wyglądać na przekonanego.

— A, jak gadasz, że latarka lepsza, to też dobrze. Nie każdy może zaglądać w to, co się ostało z czyjegoś sumienia — warknęła. — Ci, którzy patrzeć nie potrafią, i tak na darmo zaglądać będą. Tacy widzą jeno to, co chcą zobaczyć. — Zarechotała ni to złowrogo, ni melancholijnie. — A potem już za późno. Duch z żywego jestwa wyskoczy i w ciemność podąży, gdzie bezkresność inaczej się jawi i czas inny płynie. A stamtąd samemu ujść niełatwo. Czyste trza mieć serce, aby do żywych powrócić. A jeszcze lepiej kogoś drugiego, co miłuje prawdziwie.

Poeta odniósł wrażenie, że stara, chociaż nawalona jak stodoła, mówi śmiertelnie poważnie i co ważniejsze, wie, co mówi.

— Ale ty dobrze patrzysz. Dobrze patrzysz tyle, żeś durny jeszcze — mruknęła po chwili milczenia. — Szczęściem do takich jak ty dusza mocno przytwierdzona. Sama nie wyrwie się do ciemności. Młodyś jeszcze. Za młody, aby zobaczyć wszystko. Pomieszania uma byś dostał, jakbyś wszystko zobaczył. Poświecisz po swojemu, przelękniesz się jeno i weźmiesz nogi za pas. Już ta twoja latarka lepsza.


***


Po drugiej stronie strumyka coś ciężkiego wspinało się na zbocze. Ewa popatrzyła przestraszona.

— Nie bój żaby, do ognia nie podejdzie. — Joh przełamał przepaloną kłodę i po chwili płomienie zaczęły lizać dobrze wysuszone drzewo. Zrobiło się jaśniej, jednak dziewczyna nie wyglądała na spokojną.

— Nie masz wrażenia, że ktoś tu jest? Znowu słyszę rozmowę. Jak schodziłam w dół słyszałam rozmowę i teraz...

— To potok z kamieniami gada.

— Nie wygłupiaj się.

— Mówię poważnie. W lesie wszystko ze sobą gada. Wystarczy posłuchać. Nigdy nie śpiewałaś Cicho potok gada, gwarzy pośród skał? — Zanucił znajomy motyw. — Zawsze, gdy siedzisz nad strumykiem, słychać rozmowę. Kiedy ucichną odgłosy, które otaczają człowieka na co dzień, kiedy zrobi się ciemno i poczujesz takie... jakby to powiedzieć... zawieszenie w nicości, rozmowa jest po prostu tym, co chcesz usłyszeć. Ludzie nie są przystosowani do samotności. Potok w górach dobrze o tym wie.

Wzruszyła ramionami. — Właściwie to ja już od dawna jestem zawieszona w nicości. I potrafię być sama — dodała z naciskiem. — Mówisz, że złudzenie?

— Jeżeli tak chcesz nazywać wszystko, co usłyszysz...

— Jesteś beznadziejny.

Siedzieli w milczeniu. Po chwili do odgłosów nocnej puszczy dołączył czajnik. Woda bulgotała radośnie. Ten dźwięk wydawał się odpowiadać Ewie najbardziej. Z kiełbasy skapywały kropelki tłuszczu i skwierczały w płomieniach. Gdzieś daleko zwierzę biegło przez zarośla. Z innej strony echo przyniosło odległe, pełne lęku ujadanie. Dziewczyna wstała, zrobiła krok w stronę ogniska, a potem usiadła, tyle, że nieco bliżej.

— Jak ty się właściwie nazywasz?

— Joachim, ale wszyscy mówią na mnie Joh.

— Ja jestem Ewa. Ewa Szreniawska — dodała pospiesznie, przyjmując wygląd bardziej oficjalny.

— A ja Joachim Rupert von Szwarcberg ibn Jakub — zachichotał.

— Mógłbyś przez chwilę być poważny.

— A o czym poważnym chciałabyś porozmawiać? — Spojrzał na nią ze śmiertelną powagą.

Na twarzy panny Szreniawskiej błąkał się uśmiech. Bardzo jeszcze niewyraźny, trudno uchwytny, ale Joh nie mógł powstrzymać wrażenia, że w barierze, którą stwarzała jego rozmówczyni, pojawiła się rysa.

— Co ty tu właściwie robisz? — Zmieniła temat. Nie podobało jej się, kiedy tak na nią spoglądał. Jednak z powagą nie było mu do twarzy.

— Właściwie... robię to samo, co ty. — Zaakcentował słówko "właściwie" i wreszcie przestał wyglądać poważnie.

To fakt, przestał wyglądać poważnie, ale znowu ją wkurzył. W ferworze dyskusji, ewentualnie kiedy była w stresie, naużywała tego nieszczęsnego "właściwie". Mógł sobie darować.

— Ja po prostu zabłądziłam, a ty właś... ty nie wyglądasz na takiego, co zabłądził.

— Ja też zabłądziłem. Dawno temu... i dlatego jestem tutaj, gdzie jestem. — Głos Joachima zabrzmiał sucho i dziwnie.

Przez moment miała wrażenie, że oddziela ich gruby mur. Nie zrozumiała, o co mu chodzi, jednak domyśliła się, że chłopak musi skrywać jakąś tajemnicę. Korciło ją, aby zapytać, ale on nie wyglądał na takiego, który miałby się ochotę zwierzać. Wstał i przełamał kolejną gałąź. Od ogniska biło przyjemne ciepło. Już nie trzęsła się tam w środku. Strach gdzieś zniknął. Właściwie to miała mnóstwo szczęścia, że go spotkała. Zadrżała na samą myśl, że musiałaby sama, po nocy, przemierzać leśne ostępy.

— Myślisz, że kiedy ktoś się zgubi w życiu, to ucieka tutaj, w Bieszczady i odnajduje to... to, czego mu brakuje.

Pokręcił głową. — Nie jest tak, że się przyjeżdża, szuka i znajduje. Powiedziałaś "ucieka"? Czy ja przed czymś uciekam?

— Na takiego wyglądasz. Ty uciekasz i ja uciekam.

— Kiedyś już uciekłem i okazało się, że to był bardzo zły pomysł.

W górze trzasnęły gałęzie. Z pobliskiego buka duże ptaszydło wystartowało do lotu. Ewa drgnęła i przysunęła się jeszcze bliżej.

— To, co robimy — mruknął — jest chyba bardziej prozaiczne, bardziej atawistyczne, niż nam się wydaje. Mało w tym filozofii, sporo za to biologii. Nazywanie wszystkiego ucieczką nie ma sensu.

Ewa wstała i wyjęła z plecaka kubek. Postawiła na kamieniu obok kubka Joachima. Herbata była gotowa. Rozlała płyn do naczyń, podała chłopakowi. Prosta czynność sprawiła jej wiele radości. Popijali w milczeniu.

— To chyba trochę tak, jak z małymi stworzeniami. — Po pewnym czasie Joh powrócił do przerwanej rozmowy. — Mikroby, robaki, gryzonie... jeżeli w jakimś miejscu jest niedobrze, zmieniają miejsce. Zmieniają i zmieniają, dopóki nie zrobi się lepiej. Wiele im nie potrzeba.

— I co? Myślisz, że z ludźmi jest tak samo?

— Jeżeli ktoś nie wymaga zbyt wiele, wtedy drobna zmiana może wystarczyć. My również jesteśmy takimi małymi, niezbyt rozgarniętymi...

— Mówią, że to kobiety są wewnętrznie sprzeczne. Z jednej strony masz przykry zwyczaj obdzierania wszystkiego z niezwykłości, a z drugiej, kiedy mówiłeś o tym potoku, co gada z kamieniami, to tak, jakbyś opowiadał niezwykłą bajkę. Prawie ci uwierzyłam.

— A widzisz. Znalazłaś się w miejscu, które ci odpowiada, chociaż tak niewiele musiałaś robić. Wystarczyło założyć plecak i iść. Poza tym wcale nie chodzi o to, aby komuś uwierzyć, tylko o to, aby zobaczyć, usłyszeć, poczuć i potem mieć dla siebie.

Ewa nie była w stanie wyczuć, czy mówi do niej, czy do własnych myśli. Wolała, aby mówił do niej.

— Patrzysz i sama decydujesz, czy coś jest zwykłe, czy niezwykłe.

Chyba jednak mówił do niej.

— A kiedy już odnajdziesz coś niezwykłego, to nawet jeżeli wrócisz tam, skąd przyjechałaś, nawet jeżeli dzień w dzień musisz spoglądać na te same cztery ściany, wiesz, że gdzieś jest takie miejsce... twoje własne.

Sucha szczapa strzeliła w płomieniach, rozsypując dookoła snop iskier. Odgłosy nocnej puszczy już nie budziły w dziewczynie lęku. Ciepło, lekko falujący blask i coś jeszcze, czego nazwać nie potrafiła, stwarzały niewidzialną strefę bezpieczeństwa, miejsce gdzie było po prostu dobrze.

— Rok temu — podjął po chwili zamyślenia — siedziałem nocą na łące w Tworylnem. To gdzieś tam. — Wskazał ręką na zachód. — Było o wiele ciemniej niż dzisiaj. W ciemności widać najczęściej to, co bardzo chcesz, albo to, czego bardzo nie chcesz zobaczyć. Dlatego ludzie boją się ciemności, nie wiedzą, że ciemność można oswoić. Kiedy znika strach, znikają wszystkie złe myśli. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile wtedy można zobaczyć. Czułem... czułem coś więcej niż wolność. Gwiazdy to sprawiły. Widziałem tylko gwiazdy, tysiące gwiazd. W pewnej chwili, ponad Otrytem, nad samym grzbietem, pojawiła się jeszcze jedna, bardzo jasna. Z każdą chwilą stawała się coraz większa. Pomyślałem nawet, że las płonie, ale nie, to wcale nie wyglądało na pożar. Było jakieś takie... zimne. Tak samo jak dziewczyna, która chciała się uśmiechnąć i coś ją powstrzymało. Ta gwiazda-nie-gwiazda miała żółto-srebrzysty kolor, robiła się jaśniejsza, jaśniejsza, a po chwili księżyc... sierp księżyca zaczął wychodzić zza gór. Rozumiesz? To nie była gwiazda tylko księżyc. Nigdy nie pomyślałem, że może być tak wielki. Widziałem srebrne drzewa na grani, nocne cienie tańczące, krople rosy. Widziałem obłok, jak umyka przed światłem. Z ciemności wyłaniało się wszystko, czego wcześniej nie mogłem zobaczyć... tak jakby nie było i stało się...

Ewa pomyślała, że jednak właśnie chodzi o to, aby uwierzyć. Jej myśli biegały po ścieżkach, które zrobiły się prostsze, łatwiejsze. Gdzieś, w owej gonitwie wspomnień i tęsknot zagubiła się jedna. Nie pomyślała, jak ona sama pragnie... jak bardzo pragnie komuś uwierzyć.


***


Następnego ranka Poeta przebudził się późno i w dodatku z mocnym postanowieniem, że nie pójdzie na Opołonek. Chociaż pogoda bardziej przypominała lato niż wiosnę, chęć do ruszenia dupy okazała się zbyt mała, aby ruszenie dupy miało jakikolwiek sens. Zawsze starał się postępować jak człowiek twardy i konsekwentny. Kiedy postanowił, że czegoś nie zrobi, to nie robił, choćby cały świat stawał dęba. Kiedy postanowił, że coś zrobi to...

Wiedźmy w zagrodzie nie było, więc mógł spokojnie siedzieć przy ognisku i grzebać kijem w popiele. Zajęcie tak go pochłonęło, że dwójkę przybyszów zauważył dopiero wtedy, kiedy Joh stanął mu nad głową i niepewnie zapytał:

— Poeta?

— Poeta — potwierdził Poeta. Tym razem nie miał kłopotów z pamięcią. Zauważył, że spotkana w Lutowiskach piękna okularnica, oprócz problemów-wielkiego-kalibru niesie ze sobą bagaż myśli nieuporządkowanych, a Joh oglądany oczyma Poety wygląda prawie tak samo, jak Joh, na którego spogląda się mętnym wzrokiem zadowolonego człowieka. Prawie mogło czynić znaczącą różnicę. Rok temu, spoglądając na chłopaka w Starym Siole, również nie potrafił wypatrzeć niczego więcej, chociaż zdawał sobie sprawę, że ktoś z większym doświadczeniem miałby pole do popisu. Sprężył się, spojrzał dokładniej, jednak zaangażowanie, z jakim grzebał w popiele, osłabiło jego potencjał. Odpuścił.

Dalsza dyskusja, miała charakter krajoznawczo-akomodacyjny. Dotyczyła możliwości zakwaterowania dwójki turystów w tym dość nietypowym miejscu. Człowiek, którego leniwy zad nie chciał iść na Opołonek, uznał, że z braku czarownicy powinien pełnić obowiązki gospodarza i zrobił to, co zazwyczaj robi gospodarz, kiedy mu się nie chce zajmować gośćmi. Poprosił nowo przybyłych, aby czuli się jak u siebie w domu. I tak był pewien, że na widok Baby Jagi dziewczyna przypomni sobie bajki z dzieciństwa i weźmie nogi za pas. Po raz ostatni spojrzał okiem Poety. Uznał, że stosunek pięknej i dumnej panny do całego wszechświata pozwala z równym prawdopodobieństwem założyć nieco inny scenariusz: stara wróci, zacznie swoim zwyczajem mruczeć pod nosem, młoda polonistka poczuje się jak nieproszony gość i jeszcze tego samego dnia pociągnie chłopaka w kierunku Mucznego.

W sumie, to fajnie, że przyszli. Skoro nie mógł wkurwiać Ziuty bezpośrednio, należało spróbować metod bardziej wyrafinowanych. Wysoki poziom adrenaliny potrzebny był właścicielce chutoru, aby nie zestarzała się jeszcze okropniej.

Wiedźma wróciła dwie godziny później. Na wstępie, ku lekkiemu zaskoczeniu Poety, zareagowała na gości zupełnie bez emocji. Chwilę później, ku sporemu zaskoczeniu Poety, Ewa nie odebrała owego braku emocji, jako sygnału, że gość w dom... ale jak już jesteście, no to trudno. Po kwadransie, Poeta zaskoczony w stopniu ekstremalnym, obserwował (podtrzymując szczękę, aby nie opadła do końca) ożywienie Ziuty, która najwyraźniej znalazła z dziewczyną wspólny język.

Godzinę później panna Szreniawska, wyszła z chaty odświeżona, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z prawdziwym uśmiechem, który nawet smutną z natury twarz odmieniał radykalnie. Ubrana w szorty i bluzkę z krótkim rękawem, kroczyła niespiesznie w kierunku ogniska, gdzie chłopaki wymieniali poglądy na sprawy bardzo i bardziej zasadnicze. Im bliżej była, tym bardziej zmieniał się priorytet omawianych kwestii. Kiedy stanęła przed nimi, można było odnieść wrażenie, że hierarchia wartości uległa poważnym zmianom. Ostatecznie a nieodwracalnie. Dyskutanci umilkli i pożerali dziewczynę wzrokiem począwszy od pięknych długich stóp przyodzianych w klapki, a skończywszy na uśmiechu Mony Lisy, który obiecuje wszystko, co podpowiada wyobraźnia.

— W komórce jest siekiera. Drzewa trzeba przynieść i narąbać. — Na widok dwóch facetów patrzących jak sroka w kość, uśmiechnęła się promiennie. — No, co się tak gapicie?

Wstali z ociąganiem. Poeta solennie obiecał (biorąc echo na świadka), że już niczemu dziwić się nie będzie. Echo jednak nie odpowiedziało. Było zaskoczone tak samo jak Poeta.

— Czy wiesz, że niektórym ludziom, aby się zakochać, potrzeba siedem dziesiątych sekundy? — Joh nadal spoglądał za odchodzącą dziewczyną.

— Ja, aby się zakochać, potrzebowałem pięciu dziesiątych... litra. Za to moje uczucie okazało się trwałe.

— Jesteś żonaty? — Chłopak rzucił okiem na ręce Poety, spodziewając się, że zobaczy obrączkę.

— Co ma piernik do wiatraka? W życiu, nie należy mieszać piwa z sokiem i miłości z małżeństwem.

— Mhy — Joh mruknął zadumany.

Poeta postanowił nie wchodzić z butami w życie wewnętrzne kolegi i nie spoglądać na Ewę wzrokiem Poety.


***


— I co ci przyjdzie ze skarbów? — Wiedźma, na którą towarzystwo panny Szreniawskiej działało do tej pory nad wyraz korzystnie, była znowu wkurzona. Rozmowa po raz kolejny zeszła na niepożądany tor.

— Kupiłbym małe mieszkanko. — Joachim spojrzał w niebo z rozmarzeniem. Czerwony zachód słońca sprzyjał rozważaniom natury lekkiej, łatwej i przyjemnej. — A potem zrobiłbym sobie biblioteczkę na książki... ze skrzynek po owocach, tak jak robimy w akademiku, tyle że ogromną, na całą ścianę.

— A nie lepiej znaleźć tyle złota, aby starczyło na elegancką witrynę? — Ewa skrzywiła się na myśl o księgozbiorze umieszczonym w skrzynkach po owocach. — Ja kupiłabym sobie samochód i garaż. Tam gdzie mieszkam, jest człowiek, który już pół roku szuka kogoś o grubym portfelu. Strasznie dużo za ten garaż chce — westchnęła. — Właściwie, to fajnie byłoby znaleźć worek dukatów.

— Durne gadanie — warknęła Stara. — Skarbów w życiu powszednim trza szukać, a nie za złotem po górach łazić. Naopowiada taki — popatrzyła mało przyjaźnie na Poetę — o sakwach z dukatami, a potem ludzie łby swoje pchają tam, gdzie nie potrzeba. Milczeć lepiej, a nie gadać i gadać.

Chwilę siedzieli w milczeniu. Poeta doszedł do wniosku, że zbyt sugestywnie przedstawił historię o Oleksie Dowbuszu i żelaznej karecie z dukatami księcia Potockiego. Czy Ziuta miała coś wspólnego z Katiuszą Masonową? Instynkt podpowiadał, że miała, ale podpowiadał również, aby nie pytać wprost. Nadał swojej opowieści formę legendy, zerkając na Babę Jagę i oczekując jakiejkolwiek reakcji, jednak kobieta przez cały czas siedziała nieporuszona.

— Świat ludzi milczących daleko by nie zaszedł. — Joh mówił bardziej do siebie, niż do siedzących przy ognisku — Warto powiedzieć to coś, nawet jeżeli czasem strach.

— Łatwo, bardzo łatwo powiedzieć, kiedy żadne niebezpieczeństwo nie grozi. — Panna Szreniawska starała się aby jej głos brzmiał normalnie. — Ciekawe czy w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa zrobiłbyś tak, jak mówisz? Ciekawe, czy potrafiłbyś powiedzieć prawdę, gdyby coś naprawdę ci zagrażało.

— Dziesięć lat temu podpaliliśmy z kumplem stodołę. Ot, takie głupie eksperymenty z saletrą i z cukrem. Ledwo z życiem uszliśmy. — Joh uśmiechnął się smętnie do swoich wspomnień. — Dobrze, że maszyny stały na zewnątrz, przynajmniej nie wszystko z dymem poszło. Przyznałem się wtedy, że to ja narozrabiałem i do dzisiaj nie żałuję. Pewnie, że strach był. Ale tak to już jest. Mój stary, kiedy wreszcie ochłonął, powiedział, że zawsze lepiej mówić, że wtedy świat staje się lepszy, nawet jeżeli różne męty kłamią, albo jeżeli nie mówią prawdy, co na jedno wychodzi...

— Jesteś beznadziejny! — Ewa poderwała się na równe nogi i pobiegła do chaty.

— Trza gadać — stara mruknęła pod nosem — ale i trza mieć baczenie na tych, do których gadasz.


***


Udało się. Łzy popłynęły dopiero wtedy, kiedy padła na wyrko. Głupi gówniarz! Co on może wiedzieć!?


Drukarnia składała się z archaicznego kserografu, takiego na proszek węglowy sypany ręcznie pod światłoczułą płytę. Oprócz tego mieli komputer Spectrum i doskonale ukryte pomieszczenie w starej piwnicy. Trzech zapaleńców wierzących, że "coś być musi do cholery za zakrętem".

Działali bardzo ostrożnie. Lokal zakamuflowano tak skutecznie, że dwukrotne rewizje w podziemiach budynku nie nasunęły nawet cienia podejrzeń. Właściciel Spectrum, człowiek o bardzo wysokim ilorazie inteligencji i jednocześnie geniusz elektroniczny, był w stanie przewidzieć każdy ruch przeciwnika. Gazetkę redagowali we własnym gronie, nigdy nie drukowali lokalnych twórców, odrzuconych w oficjalnym obiegu — zbyt duże prawdopodobieństwo dotarcia po nitce do kłębka. Zarówno elektronik jak i autor większości zjadliwych a zarazem świetnych tekstów należeli do Zsypu, trzeci działał w towarzystwie przyjaźni polsko-radzieckiej, raz na jakiś czas podprowadzając kilka ryz papieru. Wychodzili z założenia, że najważniejsze jest, aby się ukazywało. Niech będzie mniej, ale regularnie. Można było oczywiście wydać większy nakład, jednak wówczas należało rozprowadzać periodyk kanałami nie tak starannie zakonspirowanymi. Zwiększało się szanse wpadki. Perspektywa, że bezpieka w dzienniku telewizyjnym ogłosi rozpracowanie kolejnej siatki wichrzycieli i wywrotowców, nie jawiła się szczególnie miło. Kontakty ze światem zewnętrznym ograniczyli do minimum, unikając jak ognia "oficjalnego" solidarnościowego podziemia — najprostszej drogi do trafienia w łapy UB.

Drukarnie wpadały jedna po drugiej, zwłaszcza wtedy, kiedy w służbach zbliżał się czas premii i awansów, a oni, dzień po dniu, ku wielkiej wściekłości bezpieki i małej radości szarego człowieka robili coś, co pozwalało przetrwać kolejny tydzień, miesiąc, rok. Obrastali legendą i pozostawali niewidzialni.

Ewa nie wiedziała, że Andrzej był jednym z takich właśnie "zewnętrznych kontaktów", że oni darzyli go wielkim zaufaniem. Prawdę poznała kilka tygodni później, kiedy rozeszła się wieść, że jej były chłopak, to zwyczajny ubecki kapuś. A ona wiedziała, że Andrzej nie był kapusiem.

I co z tego, że wiedziała!?

Wiedziała, powinna była powiedzieć, ale nie powiedziała.

Bała się.



***


Wróciła do nich po godzinie. Głupio wyszło, ale... Trudno, i tak by nie zrozumieli. Słońce już zaszło. Pojawiły się pierwsze gwiazdy, jednak ognisko dawało zbyt wiele światła, aby można było podziwiać nocne niebo. Wiedźma wydoiła kozę i burcząc pod nosem, że tak późno, podreptała do chaty. Joachim z wielką wprawą machał siekierą. Potężny stos drzewa, które chłopaki po południu przywlekli z lasu, kurczył się szybko.

— Poeto? — Dziewczyna usiadła naprzeciwko.

— Mh.

— Podobno jesteś poetą.

— To prawda, ale jeżeli chcesz się pytać o moje wiersze, piszę je wyłącznie dla siebie. — Usiłował zdusić dyskusję w zarodku, jednak determinacja Ewy okazała się zbyt wielka.

— Dlaczego nikomu nie pokazujesz swoich wierszy? Ja rozumiem, że nie każdy może publikować w oficjalnym obiegu, ale chodzi również i o to, aby podzielić się swoją myślą z innymi. Ktoś kto przeczyta...

— Ktoś, kto przeczyta, może zająć jedną z kilku postaw. Jeżeli brodawki ogórka będą miały kolor żółty, od razu poszuka w moich wierszach tego, co mu pozwoli postawić się w hierarchii wyżej ode mnie. Jeżeli będzie to kolor zielony, najpierw skoncentruje się na wyszukiwaniu tego, co w powszechnym odbiorze mogłoby być uznane za błąd, a potem zrobi to samo. Jeżeli brodawki ogórka...

— Lubisz Grochowiaka?

— Mh.

— A Białoszewskiego?

— Ja prawie nie znam Białoszewskiego, tyle, że parę tekstów, które przeczytałem, mocno utkwiły w pamięci. — Poeta, szczęśliwy, że dyskusja zmienia kierunek, gotów był dalej rozmawiać, ale jego nadzieje okazały się przedwczesne.

— Bo widzisz, ja właściwie myślę, że pisanie dla siebie jest jak odgradzanie się od ludzi murem. To prawda, że większość będzie postępować tak, jak powiedziałeś. Większość nawet nie pomyśli o tym, co napisałeś, tylko od razu zasugeruje, że nie masz pojęcia... — Uśmiechnęła się do swoich myśli. — Będą pisać, że jesteś niekompetentny, będą zachwycać się własną elokwencją, będą wygadywać dyrdymały, z których nic nie wynika, ale właściwie chodzi o to, aby komuś powiedzieć to coś. Komuś, kto zrozumie. Zawsze warto tak zrobić, choćby dla jednej osoby.

— Masz rację, jednak w tym, co mówisz, nie chodzi o chowanie wierszy do szuflady. Mój stary jak mantrę powtarza, że ludzie od zawsze wpadają w zachwyt nad sobą. Krytycy nie są jedynymi. Chyba ma rację

— Ale poezja...

— Tak naprawdę ważne są słowa, które wypowiadamy na co dzień. To wtedy czasem odgradzasz się murem od innych, a czasem możesz sprawić, że... mury runą — zacytował szlagier wszech czasów i popatrzył na dziewczynę ponad płonącym ogniem. Cienie biegały po twarzy Ewy, jakby ukazując zamęt myśli i zwątpień. — Bo widzisz, kiedy chowasz do szuflady to, co napisałaś...

— Ja niczego pisać nie zamierzam — powiedziała oschle i odgrodziła się murem od reszty świata.


***


Otworzyła oczy. W pierwszej chwili pomyślała, że już słońce wschodzi, ale drgające lekko światło i cienie skaczące po ciemnych belkach, pozwalały przypuszczać, że jeszcze nie czas, że to tylko w sąsiedniej izbie pali się świeca. Z przeciwległego kąta dochodziło pochrapywanie Poety. Joachim wybrał spanie w namiocie. Wiedźma brzmiała bardzo przekonująco, zapewniając, że do chaty żaden wilk ani misio nie podejdą. Ewa usiadła na wyrku i wyjrzała przez okno. Księżyc już zniknął za horyzontem. Doskonała ciemność sprzyjała myślom, które po prostych ścieżkach nie zwykły pomykać.


Kasetę dostała od Witolda. Na kasecie nagrano jakieś mało znane wiersze Brodskiego. Nie znała Brodskiego. Właściwie to (jak na prawie-absolwentkę polonistyki) o słowie pisanym powstałym na wschodzie wiedziała niewiele. Do Rosjan miała stosunek zdecydowanie negatywny, solidnie ugruntowany swoim kaszubskim pochodzeniem. Uczyć się ruskiego? W liceum — straszny obciach, na studiach tak samo. To, że mową Puszkina władała całkiem nieźle, było spowodowane wyłącznie jej naturalnym talentem do języków. W zacisznym mieszkanku Witolda, przy winie i świecach, odtwarzali deklamację. Wszystko rozumiała, ale utwór nie poruszył jej ani trochę. Dopiero kiedy on zaczął recytować... Wrażym językiem mówił doskonale i w przeciwieństwie do innych, wcale się tego nie wstydził. Nieujarzmiona rosyjska poezja dotarła do niej z ogromną mocą. Niemal widziała starą zabytkową cerkiew niszczoną przez ciężki budowlany sprzęt, czuła rozpacz człowieka świadomego, że coś odchodzi bezpowrotnie. Należało to wydać za wszelką cenę. On nie mógł nic zrobić. Zdradził jej w zaufaniu, że jest członkiem zarządu jakiegoś tam regionu i że nie może ryzykować dekonspiracji. Ma kontakty z ludźmi, którzy mogliby to zredagować i wydrukować, ale infiltracja podziemia jest tak głęboka, że całe przedsięwzięcie przyniesie więcej szkody niż pożytku i może skończyć się kiepsko.

Sama zaproponowała, że kasetę zaniesie tam, gdzie nawet ubeckie łapy są za krótkie. Nie miała pojęcia, jak dotrzeć do owych wydawców, o których legendy krążyły po całym Wybrzeżu. W owym czasie nie miała nawet pewności, czy istnieją, ale wiedziała, że jeżeli istnieją, to jej niegdysiejszy chłopak będzie wiedział, co zrobić. Nie powiedziała mu skąd ma materiał — oczywiste i zrozumiałe — konspiracja. Andrzej z energią wziął się do roboty.

Był luty. Sroga zima. Zaraz po przekazaniu swojemu byłemu kasety, pojechała z Witoldem na narty. Tam się dowiedziała, że człowiek, z którym zamierzała związać swój los, nie ma czasu na miłość.

Z początku czuła, że świat spłonął, a ona sama siedzi w olbrzymiej pustej przestrzeni, pokrytej popiołem, otulona mrokiem, który nigdy nie przeminie. Myślała o samobójstwie. Nawet jej przez głowę nie przeszło, że może być o wiele gorzej.



Dość! Ile można? Natarczywość wspomnień, nawet tutaj, w tym dziwnym, choć przyjaznym dla niej miejscu, była nie do zniesienia. Zwlekła się z łóżka i jak ćma podążyła w stronę światła. Joachim pewnie by znowu coś powiedział o małych stworzonkach, które przesuwają się odrobinę, szukając lepszego miejsca do życia. Myśl ta poprawiła jej humor.

— Można? — szepnęła niepewnie, zaglądając przez uchylone drzwi alkierza.

— Siadaj dziecko. Niezgoda ze światem, myśli nieuporządkowane budzi, spać nie daje. — Wiedźma, opatulona w koc, siedziała na wyrku. Płomień świecy wydobywał z mroku kolorowe kartoniki rozrzucone na stole.

— Stawia pani pasjansa? — Ewa usiadła na stołku.

— To nie pasjans. To tarot. Zajrzeć pozwala tam, gdzie nawet myślą, nie tylko okiem, sięgnąć trudno.

— Świat byłby lepszy, gdyby przyszłość wynikała z układu kart, ale niestety...

— Ej wy dzieci, dzieci. Dawno temu, taka piękna, jak ty, to nie była pannica na wydaniu, jeno żona i matka. — Głos starej brzmiał dziwnie łagodnie, smutno. — Nie w głowie jej było, chodzić po puszczy bez celu i gadać, kiedy ten świat byłby lepszy, a kiedy byłby gorszy. A wiesz dlaczego?

— Pewnie dlatego, że dawno temu kobieta nie miała czasu i siły, aby się zastanowić...

— Jak będziesz tak myśleć, sama siebie poprowadzisz do miejsca, gdzie sił i czasu zabraknie. — Czarownica pokręciła wyrozumiale głową. — Nie wiesz dlaczego twoja prababka nie gadała o tym, co robić, żeby porządek na świecie lepszy zaprowadzić?

— Kiedyś kobiety miały swoje miejsce, na uboczu, w kuchni, przy dzieciach no i tradycja... przypuszczam, że dlatego. Moja prababka miała szóstkę dzieci...

— Ona robiła ten świat lepszy. To po co jej było strzępić pysk po próżnicy. Wiedziała, że tak jest, że za jej to przyczyną świat lepszy się staje, a jak miała szóstkę drobiazgu, to jeszcze wiedziała, że jest znaczną osobą. Wszystkie wkoło to wiedziały. I chłopy i baby, stare i młode. Nie w głowie jej było, tak jak tobie, przemierzać knieję i tłamsić w duszy, że się kogoś do śmierci przywiodło.

— Skąd pani wie? — Z niezrozumiałych względów słowa kobiety, zamiast wywołać panikę, dodawały otuchy.

— Karty pokazały — odparła po chwili milczenia. — A teraz mówią, że tam, dokąd podążasz... mrok, mrok pod niebem bez gwiazd... Ciemność jest zła. Nie wolno uczynić kroku w tę ciemność. Drogą trza podążać. Drogą! Zapamiętaj. Skała. Przez skałę można powrócić na jasną stronę. — Popatrzyła krytycznie na stół i wzruszyła ramionami. — Niewiele z tego widać. Mnie starej coraz trudniej zaglądać w ludzkich losów splątanie. Jedno ci od siebie powiem. Skarbów nie trza szukać.


***


Chociaż poprzedniego dnia Wiedźma robiła, co mogła, aby odwieść swoich gości od wyprawy na Opołonek, jej wysiłki okazały się mało skuteczne. Historia odmóżdżonego Taczanki, którą Poeta, po krótkiej wewnętrznej walce postanowił również opowiedzieć, zamiast zniechęcić, jedynie rozpaliła wyobraźnię. Kiedy Joh zorientował się, że po tamtej stronie granicy mają znajomości, żadna siła nie była w stanie go powstrzymać.

Poeta nie musiał spoglądać oczyma Poety, aby zrozumieć, że panna Szreniawska, pomimo wczorajszej scysji, w towarzystwie barczystego rudzielca czuje się o wiele pewniej.

— Nie trzeba skarbów w skale szukać — stara mruknęła jeszcze raz na pożegnanie, czyniąc na czole dziewczyny dyskretny znak krzyża. — Skarby pod nogami leżą. Wystarczy się jeno schylić.

Ruszyli w drogę. Lekko nie było. Poeta szybko doszedł do wniosku, że przedwczorajsza wyprawa do źródeł Sanu była miłym spacerkiem w porównaniu z koniecznością pokonania kilku wyjątkowo grząskich młaków. Szli w milczeniu, jednak wkurzeni coraz bardziej. Dopiero kiedy młoda polonistka zapadła się nieco głębiej, rzucając wiąchę dosadną a soczystą, atmosferę złości-na-cały-świat zastąpił wisielczy humor. W ciągu dwóch godzin pokonali trasę, na którą normalnie potrzebowaliby nie więcej niż trzydzieści minut. Tak bywa. Dobrze, że wyszli wcześnie. Nad Negrylów nie zamierzali wracać, a przejście do Wołosatego (przez Połoninę Bukowską) wymagało czasu.

Im bardziej zbliżali się do przełęczy, tym pewniejszy grunt mieli pod nogami. W końcu zrobiło się zupełnie sucho. Z wchodzenia na siodło zrezygnowali — niepotrzebne ryzyko. Teraz po śródleśnych łąkach byłoby wygodniej, ale niestety musieli iść lasem. Na odkrytym terenie zauważono by ich z daleka. Poeta zrezygnował ze ścieżki i zdecydował się iść na dziko, jednak po konsultacji z Joachimem zeszli trochę w dół i trafili na coś w rodzaju leśnej, mocno zarośniętej, ale wyraźnej drogi. Wiało coraz mocniej. Zatrzymali się w miejscu, gdzie trakt, niezbyt może zdecydowanie, jednak zakręcał w górę. Teoretycznie stali pod Opołonkiem, jakieś dwieście metrów poniżej szczytu. Ewa wyglądała na mocno zmęczoną. Zrzucili plecaki. Dziewczyna siadła na przewróconym drzewie, a chłopaki deliberowali nad mapą.

— Dwa razy usiłowałem dotrzeć do skały. Raz mnie zwinęli. Gdyby nie Markuch, trafiłbym do ciurmy we Lwowie, jak amen w pacierzu. Za drugim razem sromotnie zgubiłem drogę i wlazłem na sowiecką stronę. Dobrze, że nikt mnie nie zobaczył. Ale teraz trafimy.

— Staniemy przed skałą — Joh podjął z lekką ironią — a że przyzwoici z nas ludzie, kamienie się rozsuną i znajdziemy to, co najcenniejsze na świecie.

— Jesteś pewien, że przyzwoici? — Ewa mruknęła bardziej do siebie niż do swoich towarzyszy.

— A nie? — Chociaż pewność zniknęła z głosu Joachima, brnął dalej. — Nikomu niczego nie ukradliśmy, starszym miejsca w autobusie ustępujemy, nikt z nas do Zsypu nie należy...

— Do kościółka przyzwoicie drepczemy, może nie co niedziela ale... co jakiś czas. — Poeta podchwycił ironiczny ton. — Ksiądz proboszcz święconą wodą pokropi...

— Poeto! — Ewa w pozie Chrystusa frasobliwego była naprawdę sugestywna i... bardzo chciała zmienić temat. — Przecież kierowca opowiadał Joachimowi, a właściwie to w podaniu stoi, że grota otwiera się jedynie na Wielkanoc. Wielkanoc była przed tygodniem, więc jest już po rybkach. Znajdziemy skałę, jednak nawet gdybyście mieli rację, to i tak nic z tego. Dojdziemy, zobaczymy i wrócimy, o ile wiatr nas nie zdmuchnie, no i oczywiście jeżeli te dwieście metrów wyżej skała będzie.

Poeta jeszcze raz rzucił okiem na mapę. — Tym razem nie pomyliłem się, ale... — Nie mógł odgonić wrażenia, że przeoczyli jakiś ważny szczegół.

— Zaczekaj! Mówisz tydzień temu? — Joh spojrzał na Poetę.

Ten załapał natychmiast. Wiedźma, mamrocząc przedwczoraj o Wielkim Piątku, wcale nie bredziła. — To dzisiaj! — zawołał, przekrzykując wichurę.

— Co dzisiaj? — Ewa nie rozumiała.

— Wielkanoc wypada dzisiaj! Nie nasza, prawosławna! Prawosławna Wielkanoc jest zazwyczaj tydzień po naszej.

Dziewczyna pokręciła głową.

— No dobrze, niech wam będzie. Idziemy sprawdzić, czy porządni z nas ludzie. Za chwilę się okaże, że albo nasze grzeszki stoją na przeszkodzie albo, co bardziej prawdopodobne, Poeta się pomylił i skały na górze nie ma.

— Jak nie pójdziemy, to się nie przekonamy. — Joh pomógł założyć dziewczynie plecak i ruszyli na południe.

Po kilku minutach marszu coś zaczęło prześwitywać pomiędzy drzewami. Podejście, coraz bardziej strome, nie ułatwiało wspinaczki. Wiało jeszcze mocniej, jednak kiedy tylko stało się jasne, że Poeta (skutecznie wspomagany przez Joachima) tym razem miał rację, przyspieszyli kroku. Ostatnie metry grząskim wąwozem, w którym jakiś strumień brał swój początek, dały im mocno w kość. Ciężko zadyszani stanęli przed Dowbuszową Skałą.

— No i znaleźliśmy. — Poeta wydawał się prawdziwie szczęśliwy. — Jak mówią, do trzech razy sztuka.

Kontrolnie popatrzył na kamień. Popatrzył po swojemu. Dokładnie. Skała, jak skała. O wiele mniejsza od tych, które można zobaczyć pod Leskiem czy Odrzykoniem, bardziej przypominała fragmenty grzebieni, wznoszących się na Bukowym Berdzie. Dwa młode buczki, wystawały desperacko spomiędzy głazów i dzielnie walczyły o przetrwanie. Jedyny dramat w promieniu kilometra. Miał pewność, że jeżeli cokolwiek byłoby ze skałą inaczej, on by to widział. Ostatecznie był Poetą.

Ale niczego nie widział.

Przez chwilę stali w milczeniu.

— Wejdę na górę i pora się zwijać. — Joh zadowolony, i odrobinę rozczarowany, rozpoczął wspinaczkę.

— Pora się zwijać, zanim Ruskie przyjdą i zwiną nas. Widocznie nie okazaliśmy się wystarczająco przyzwoici. — Poeta odniósł wrażenie, że oni wcale nie mają ochoty na kontynuację tej rozmowy. Może i lepiej. Miejsce nie wyglądało na bezpieczne. Młoda bezlistna buczyna kiepsko chroniła przed wzrokiem pograniczników.

— Wracamy tą samą drogą? — Nietęga mina panny Szreniawskiej wystarczyła za sugestię, aby nie pakować się w błotnisty jar, tylko poszukać trasy okrężnej.

— Spróbujemy tędy. — Poeta wskazał ścieżkę prowadzącą na Ukrainę — Droga trochę za bardzo na wschód, ale Markuch mówił, że cały czas lasem. Nie zauważą. Potem będzie zakręt, jakieś kamienisko i od kamieniska prosto do granicy.

— Ruszamy. — Joh zeskoczył na ziemię.

Poeta jeszcze popatrzył po swojemu. Tym razem w leśny gąszcz. Wyczuł instynkt łowcy, ale... to nie był człowiek. Może kuna, może ryś przyczajony w oczekiwaniu na ofiarę. Gdyby żołnierze kręcili się w pobliżu, miałby do czynienia z trudną do wyłapania powszechną niechęcią do świata, jak również z ożywczą tęsknotą za gorzałą. To drugie potrafił wychwycić z bardzo daleka.

Było czysto.

Dziesięć minut później stanęli pod rumowiskiem. Najwyżej położone głazy, zatopione w stromiźnie, mieli kilkanaście metrów ponad głowami. Trzy szare płaty śniegu ostały się jeszcze w szczelinach. Kilka cieków wodnych dawało początek strumykowi spływającemu na ruską stronę. Dobrze, że skorzystali ze wskazówek bimbrownika. W ostrym blasku wiosennego przedpołudnia strużki wody pulsowały trochę radośnie, trochę niespokojnie, a każdy cień wyglądał jak wąskie przejście, które nie musi, ale może prowadzić w nieznane. Wicher wygwizdywał w szczelinach smętną pieśń o minionej chwale harnasia Oleksy. Stali w milczeniu. Tak często spotykany w górach widok za każdym razem potrafił oczarować.

— No, chłopczyki, zabawa była fajna, ale wracamy do prozy życia. — Ewa przerwała milczenie. — Do Wołosatego trzeba...

Jakiś głuchy pomruk przerwał wywody dziewczyny.

— Poczuliście?

Skinęli głowami. Drżenia gruntu trudno było nie poczuć. Jakoś dziwnie się zrobiło, tym bardziej dziwnie, że owo drżenie wydawało się przechodzić do wnętrza człowieka. Wiatr ustał, jednak cisza, która zapadła, brzmiała o wiele bardziej złowrogo. Żadne nie potrafiło powiedzieć, gdzie tkwi źródło niepokoju.

— Trzecia wojna, czy może Ruskie bombę testują? — Joh dalej spoglądał to w górę, to na wschód, ale tym razem już z lekką obawą. — Chyba nie stoimy w najlepszym miejscu. Jak te kamyczki zaczną spadać to...

Ziemia się zakołysała.

— Chodu!

— Nie, nie w dół! Wzdłuż stoku!

Z góry poleciał żwir i kamienie. Joh odruchowo zasłonił dziewczynę. Jeden głaz śmignął im ponad głowami, drugi, szczęśliwie mniejszego kalibru, trafił go w bark.

— Tam! — Poeta wskazał kierunek ucieczki.

Z góry szła na nich cała lawina. Rzucił ostatnie spojrzenie na rumowisko i wiedział.

To było bardzo niedobre miejsce. Jeden fragment skały osunął się, odsłaniając mrok i to, co ludzie z wyobraźnią potrafią w mroku zobaczyć. Na szczęście nie mieli czasu, aby patrzeć. W ciągu następnych trzydziestu sekund wszyscy pobili rekord świata na dwieście metrów, a Ewa dodatkowo w trójskoku... i to w kategorii męskiej.

Zatrzymali się tam, gdzie było już bezpiecznie. Dyszeli ciężko. Joh lewą ręką rozmasowywał potłuczone ramię. Nie było to szczególnie wygodne, ale jego prawa dłoń, za sprawą smukłych palców panny Szreniawskiej, była akurat zajęta. Chłopak zaśmiał się serdecznie, Ewa, ciągle przerażona, próbowała się uśmiechnąć, a Poeta tępo patrzył w ziemię. Teraz żałował, że wciągnął w tę awanturę sympatyczną parkę. To fakt, poza zwyczajnym lękiem o życie niczego doświadczyć nie mogli. Nie potrafili tego, co on.

Ze szczeliny pomiędzy skałami waliło takim strachem i bólem, że ciągle jeszcze czuł dziwną miękkość w kolanach.


***


— Widzieliście!? — Można było odnieść wrażenie, że za chwilę z uszu Joachima adrenalina tryśnie obfitą strugą. — Tam jest jaskinia! Prawdziwa jaskinia! Legenda mówiła prawdę! Wracamy!

— Chyba zwariowałeś! To może się w każdej chwili zawalić i zasypać nas wszystkich. — Poeta z niezrozumiałych względów zrobił się ostrożny do przesady.

— Dlatego wy poczekacie na zewnątrz, a ja tylko sprawdzę. Sprawdzę i zaraz wyjdę. — Joh nie dawał za wygraną.

— Bardzo kiepski pomysł.

— Człowieku, w środku możesz znaleźć coś, co ustawi cię na resztę życia. Jeżeli harnasie rzeczywiście schowali tam swoje łupy, to wystarczy tylko rękę wyciągnąć i jesteś bogaty.

— Sprawdzić nie zaszkodzi. — Ewa starała się ze wszystkich sił, aby zabrzmieć spokojnie i rzeczowo, jednak nie ulegało wątpliwości, że podniecenie chłopaka udziela się również i jej. — Mam wrażenie, że... jest już bezpiecznie. Nawet wiatr zaczyna wiać.

Faktycznie, na pozbawionych liści gałęziach wichura znowu wygrywała żałobne trele. Drzewa kołysały się niespokojnie. Ten, co potrafił zobaczyć więcej, zadrżał. Wiedźma miała rację. Nie każdy może bezkarnie zaglądać w cudze sumienie. Tylko ci, którzy niczego nie potrafią zobaczyć. A on potrafił i wiedział, co można znaleźć w szczelinie pomiędzy głazami. Sakwy ze złotem, o których mówił harnaś Oleksa, już nie miały dla niego znaczenia. Za żadną cenę nie chciał stanąć oko w oko z tym, co można zrozumieć dopiero po opuszczeniu najpiękniejszego ze światów.

— Wracamy do skały. — Ewa i Joachim zadecydowali niemal jednocześnie i ruszyli w stronę, z której przed chwilą w popłochu przybiegli.

Poeta spojrzał na przyjaciół. Spojrzał tak dokładnie, jak tylko potrafił. Pojął, że w tej dyskusji nie ma żadnych szans. Czuł gęsią skórkę na plecach i wcale nie była to gęsia skórka, którą wywoływała obecność jakiegoś tam Kirdziela czy innego parszywca. To była wyjątkowo paskudna, chociaż najzupełniej zwyczajna gęsia skórka. Poeta się cholernie bał.

— Myślisz, że odnajdziemy to, co najcenniejsze na świecie? — W głosie dziewczyny nie usłyszał nawet śladu strachu.


***


Na początku była ciemność.

Światło latarki nie wyławiało żadnych szczegółów, tak jakby wewnątrz jamy pusta przestrzeń ciągnęła się bez granic.

Joachim poczuł niepewność. Spojrzał za siebie. W przedpołudniowym blasku postać Ewy rysowała się wyraźnie na tle wejścia do jaskini. Nieco dalej Poeta, spięty do granic wytrzymałości, spoglądał spode łba. Czego on się boi? Jeszcze raz popatrzył w głąb. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciężkiego mroku. Ciemne, niemal czarne ściany nie odbijały światła i upłynęło trochę czasu, zanim ostrożnie ruszył przed siebie. Grota, wysoka na trzy metry, była większa, niż początkowo przypuszczał. Chodnik schodził lekko w dół, a po dwudziestu krokach zakręcał w prawo.

— Widzisz coś? — Miał wrażenie, że głos dziewczyny dobiega z ogromnej odległości. Nie wiedzieć czemu, poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.

— Niewiele — odkrzyknął. — Zakręcam w prawo. Jest trochę ciasno. Korytarz się zwęża, ale idzie dalej.

Komfort psychiczny nie był tym, co czuł, wchodząc coraz głębiej. Gdzieś tam w podświadomości czaił się strach. Miał wrażenie, że czeluść go wciąga. Jeszcze raz popatrzył do tyłu. Cieszył się, że Ewa została przy wejściu. Chciała iść z nim, jednak dziwne zachowanie Poety sprawiło, że nie weszła do środka. Bardzo dobrze. Wolał się bać o samego siebie, zwłaszcza, że ciekawość kazała iść dalej. Reakcją kolegi był nieprzyjemnie zaskoczony. Człowiek, którego dotąd uważał za twardziela-nie-do-zarąbania, zachował się w sposób ciężki do wytłumaczenia. Przypominał dziecko przerażone perspektywą pozostawienia w ciemnym pokoju.

Joh zaczepił głową o kamień. Strop obniżył się znacznie. W świetle latarki widział mieszaninę ciemnych i jeszcze ciemniejszych plam. Z daleka dochodził odgłos kapiącej wody. Tam, gdzie się znajdował, korytarz miał nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów szerokości i półtora metra wysokości. Ogarnęła go tęsknota za słońcem, świeżym powietrzem, przestrzenią i podmuchem wiatru. Ciekawe, czy dzienne światło jeszcze dociera do tego miejsca. Wyłączył latarkę i nie bez trudu spojrzał za siebie. Zobaczył ciemność. Co ciekawe jakiś ledwo uchwytny poblask dochodził z głębi groty. Tak, jakby to w tamtą stronę należało podążać. Ruszył w mrok. Po kilkunastu metrach otwór zrobił się szerszy. Szedł w pozycji wyprostowanej. Jeszcze kilka kroków i stwierdził, że warto było zaryzykować. Promień latarki odbijał się w wodzie podziemnego jeziora. Krople, w absolutnej ciszy absolutnie słyszalne, padały tam, gdzie wzrok nie sięgał — odmierzały kolejne tysiąclecie. Próbował określić granice miejsca, w którym stał — obcy, wbrew naturze świata — ale przestrzeń zdawała się ciągnąć bez końca.

Awatar użytkownika
Lucile
Posty: 4805
Rejestracja: 23 wrz 2014, 00:12
Płeć:

Najcenniejsze na świecie

#6 Post autor: Lucile » 08 sie 2018, 13:54

szczepantrzeszcz pisze:
06 sie 2018, 21:37
Srebrny blask nocy, z lękiem i łzami pomieszany, wydobywał myśli nawet przed własną tęsknotą ukryte. Niespokojny oddech, bicie serca otwierały wszechświat marzeń niedostępny dla pełnej zgiełku codzienności. Gwiazdy pragnień odbijały księżycowe światło i były jak szczery uśmiech w chaosie kłamstwa, blichtru, zwątpienia. Na krótką chwilę świat stanął.

Spojrzenie w ciemnościach...
Srebrny blask nocy był jak szczery uśmiech
w chaosie kłamstwa. Na krótką chwilę świat stanął.
Wydobywał myśli, nawet przed własną tęsknotą
ukryte.
Spojrzenie w ciemnościach.


Twoje słowa, Szczepanie, tak właśnie ułożyły mi się podczas czytania tego fragmentu. W miarę czytania odkryłam, ze mogły by być mottem do tej części.
Sporo się wyjaśnia, jednocześnie pogłębiając tajemnicę. Ładnie potrafisz trzymać czytelnika w gotowości „rzucenia się” na dalszy ciąg, jak tylko się pojawi... ja czekam.
szczepantrzeszcz pisze:
06 sie 2018, 21:37
Ubrana w szorty i bluzkę z krótkim rękawem, kroczyła niespiesznie w kierunku ogniska, gdzie chłopaki wymieniali poglądy na sprawy bardzo i bardziej zasadnicze. Im bliżej była, tym bardziej zmieniał się priorytet omawianych kwestii. Kiedy stanęła przed nimi, można było odnieść wrażenie, że hierarchia wartości uległa poważnym zmianom. Ostatecznie a nieodwracalnie. Dyskutanci umilkli i pożerali dziewczynę wzrokiem począwszy od pięknych długich stóp przyodzianych w klapki, a skończywszy na uśmiechu Mony Lisy, który obiecuje wszystko, co podpowiada wyobraźnia.
To spojrzenie mężczyzny. Często bywa całkiem inaczej – ładne kobiety mają „pod górkę”. Owszem, wzbudzają zainteresowanie, ba, nawet fascynację, jednak jest ona tak powierzchowna, czysto fizyczna. Co innego wiązać się z taką pięknością na całe życie. Tu w grę wchodzi rozwaga i kalkulacja; a co, mam cały czas pilnować skarbu, mam narażać się na piekło zazdrości, przeganiać zalotników, a co, jeżeli ulegnie i jaką mam gwarancję, że nie przyprawi mi rogów? Zaufanie, owszem tak, ale bądź tu człowieku pewny! Nie, zdecydowanie ładne kobiety mają w życiu (przynajmniej w tych sprawach) trudniej.

Za to polubiłam Ziutę. To kobieta „wiedząca” i nie ma w niej małostkowości. Widzi wstecz i w przód. Zawieszona pomiędzy światami, rozumie i żyje w zgodzie, i z tym, i z tym. Byty realne oraz wszystkie kłębiące się w tumanach wiatru propastnyki, złośliwe błądzonie, czady i inne, nienazwane, mają swoje prawa, przyzwyczajenia i swoją wrażliwość. Tak już jest, i już.
Interesujący świat roztaczasz przede mną, Szczepanie. Jak już wspominałam, nie znam dobrze tej części Karpat, więc sięgnęłam po mapę, by jeszcze bardziej wejść w pełną legend opowieść.
I dobrze się w niej czuję.

Pozdrawiam i czekam na cdn.
L
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Lucile
Posty: 4805
Rejestracja: 23 wrz 2014, 00:12
Płeć:

Najcenniejsze na świecie

#7 Post autor: Lucile » 09 sie 2018, 21:17

Szczepanie, tak mnie wciągnęła historia, opowiadana przez Ciebie, że sięgnęłam na półkę swojej biblioteki i znalazłam to, czego szukałam, a mianowicie książki napisanej przez moją znajomą, profesor dr hab. Marię Brzezinową, pt. „Stylizacja huculska” . Pozycja wydana została przez Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych, w 1992 roku, w Krakowie.
Oto co znalazłam w przytoczonych przez autorkę fragmentach książek:
1. Jerzego Mieczysława Rytarda (1899 – 1970, właściwie Mieczysława Antoniego Kozłowskiego, tego samego, który napisał pierwsze, niezachowane libretto do „Harnasiów” Szymanowskiego), „Wierchowina”, ze słowami jednego z bohaterów - Nykyfora Purszegi, który opowiada legendę o Dowboszu.
„Umierając, zaśpiewał swoim towarzyszom po raz ostatni:
Idit, chłopci, gazduwaty,
Nam, bilsze ne panuwaty.
Ozmit mene na topori;
W Czarnohori ja spoczynu,
Ja tam zris – naj tam i zhynu!
A wy złoto zabyrajte
I sami sy rozchodzajte.
I toporci zanechajte...”

2. Natomiast Horacy Safrin (1899 - 1980) w „Uciesznych i osobliwych historiach mego życia” przytacza opowieść, jaką usłyszał od mocno posuniętego w latach autochtona:
„ W latach dwudziestych (XX w.), podczas dłuższego pobytu powiecie nadwórniańskim , słyszałem z ust sędziwego Barda dumę o grasującym ongiś w tamtych okolicach herszcie zbójników Dowboszu:
Eeej-ej, pid hajem załeneńim
ide Dowbusz mołodeńki
na topir sia opyraje
taj na chłopci pokłykaje...

Wozmit mene na topory,
zanesit mene Czorni Hory!
Naj sia Lachy ne radujut,
naj sia pany ne zbytkuju".

3. A w „Opryszkach” Józefa „Belesty” Dzierzkowskiego (1807 - 1867) jest taki fragment:
„Iwan uciął Oleksemu toporkiem nogę, tak że ten ochromiał od tego czasu -
Oj popit haj zełeneńki,
Chodyt Dobosz mołodeńki,
Taj na niżku nalehaje
Topircem sia pidperaje...

Szczepanie, to tylko taka garść ciekawostek nawiązujących do wplecionej w Twoje opowiadanie legendy, może Ci się przyda?

Pozdrawiam
L
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

szczepantrzeszcz
Posty: 554
Rejestracja: 28 lis 2016, 22:03

Najcenniejsze na świecie

#8 Post autor: szczepantrzeszcz » 10 sie 2018, 10:03

Powiadają, że bracia się w Bieszczadzie siekierkami porąbali. Powiadają również, że sędziwy Iwan Dowbusz umarl gdzieś na Śląsku, wiele lat po śmierci Oleksy.

Dziękuję za czastuszki. Na "Idit, chłopci..." swego czasu trafiłem, ale do dzisiaj nie miałem pojęcia, że w polskim piśmiennictwie w ten sposób uwieczniona została. Pozostałych dwoch nie znałem - teraz już znam.

W kwestii, jak to określiłaś, spojrzenia mężczyzny...

We wczesnej młodości (bardzo wczesnej - połowa podstawówki) zastanawiałem się, od czego zależy to, że dziewczyna przyciąga moją uwagę. Oczywiste i zrozumiałe, że do żadnych wniosków nie doszedłem. Materiał do rozmyslań nie był jednoznaczny. Moją uwagę przyciągały również i te, których wcale nie uważałem za ładne w obiektywnym tego słowa znaczeniu. W tejże podstawówce uczyła panienka, zaraz po studiach. Wygladała jak bardzo dobry sen każdego faceta. Spotkałem ją kilka lat temu. Od szkolnych czasów minęło lat czterdzieści z okładem i... nadal wygladała jak bardzo dobry sen kazdego faceta. W mojej percepcji zupełnie nic się nie zmieniło. Poezja powstała nie bez przyczyny ;)

Ostatnia część opowiadanka. Gratuluję wytrwałości w lekturze.


Najcenniejsze na świecie, fragment czwarty

Witold zniknął z Trójmiasta, zniknął z jej życia. Po tygodniu wzięła się w garść. Skoncentrowana na magisterce, przestała zwracać uwagę na cały świat. W połowie marca dowiedziała się, że bez żadnego poparcia, bez żadnych pleców, oba podania o pracę zostały rozpatrzone pozytywnie. Z początkiem jesieni rozpoczynała karierę nauczycielską w elitarnym Gdańskim Liceum i jednocześnie karierę naukową — pół etatu w instytucie logopedii. Czekała na uprawomocnienie wyroku w sprawie spadku. Za tydzień miała stać się formalną właścicielką niewielkiego dwupokojowego mieszkania. Zaakceptowała to, że szczęście w miłości zamieniła na szczęście w przyszłej pracy zawodowej.

Na kilka dni przed terminem obrony aresztowano wszystkich trzech. W kasecie, którą przekazała Andrzejowi, geniusz-elektronik znalazł pluskwę. Podniósł alarm, ostrzegł kogo trzeba, ale tym razem ludowa władza okazała się szybsza. Lokal zlikwidowano, sprzęt skonfiskowano, jednak oprócz trzech konspiratorów nikt więcej za kratki nie trafił. Biorąc pod uwagę z jaką zawziętością bezpieka poszukiwała drukarni, wydawało się to dziwne. Wszyscy czekali na kolejne uderzenie. Przyszłość rysowała się bardzo ponuro. Ewie wydawało się, że potrafiła zapomnieć o Witoldzie, jednak w owym czasie zaczęła odczuwać brak prawdziwej i jedynej miłości swojego życia w sposób niewiarygodnie dotkliwy. Postąpił z nią okrutnie, ale... Czy ciągle go kochała? Przekonywała siebie, że już nie, jednak samej sobie również nie potrafiła uwierzyć.



— Idę po niego. — Dziewczyna otrząsnęła się z myśli, które po raz kolejny, wbrew woli, uciekły w przeszłość. Chwyciła latarkę.

— Nie! Ja pójdę. — Determinacja Ewy sprawiła, że przerażenie Poety przerodziło się w zwyczajny strach, taki, który nie krępuje myśli i ciała.

— To bierz latarkę i idziemy. Nie ma czasu.

— Latarka nie poradzi, potrzeba ognia. Prawdziwego ognia.

— Zgłupiałeś?

Poeta nic nie powiedział. Ona miała rację. Musiał działać szybko. Energicznie wyszarpnął z plecaka brudną koszulę. Z bocznej kieszeni wyciągnął butelkę z jakimś ciemnym, gęstym płynem. Rozdarł materiał.

— Zrobimy pochodnię. Zaczekaj chwilę. Znajdę kawałek kija.

Ruszył w stronę drzew. Bukowa gałąź przez chwilę opierała się ostrzu scyzoryka, ale po chwili trzymał w ręku solidne drzewce z dwoma sękami na jednym końcu. Nadawały się. Kiedy wrócił do skały, dziewczyny nie było.

— O kurwa! — zaklął siarczyście.

— O kurwa! — odpowiedziało echo.

W normalnych warunkach Echo odpowiedziałoby "...też kobieta". Ale warunki nie były normalne. Echo używało wulgaryzmów niezwykle rzadko. Skoro usłyszał to, co usłyszał, miał prawo przypuszczać, że sytuacja wymknęła się spod kontroli.

Nawiniętą na kołek szmatę szybko nasączył olejem. Zapalił i ruszył w mrok ludzkiej duszy, w ludzkich losów splątanie, pomiędzy złe myśli, które wokół tych samych miejsc nieustannie wirują.


***


Joh podniósł kamyk i rzucił do wody. Był przekonany, że cichy plusk rozlegnie się w grocie niczym echo wystrzału, ale otoczak zniknął pod powierzchnią bezgłośnie. Nie to jednak było najdziwniejsze. Kręgi, które wystąpiły na gładkiej tafli jeziora, zamiast rozchodzić się, a potem powoli zanikać, w pewnym momencie znieruchomiały, jakby mrozem ścięte. W tej samej chwili urwał się odgłos kapiących kropli.

Niepokój ciszy.

Samotność nieistnienia?

Podszedł do lustra wody i wytężył wzrok. Przeciwległa ściana tonęła w mroku gęstszym niż wszystkie mroki, z jakimi się zetknął, przemierzając nocą Bieszczady. Zaczęło w nim narastać głupie uczucie, że przestrzeń za jeziorem nie jest ograniczona, że tam dalej widać czarne niebo. Promień światła skierował w górę i dopiero wtedy zauważył. Latarka zgasła, a on... widział. Słaba błękitna poświata rozpraszała ciemności, chociaż nigdzie nie mógł dostrzec źródła. Nie, coś na pewno było nie tak. Włączył latarkę ponownie. Urządzenie owszem działało, ale elektryczny blask niczego nowego nie wydobył z mroku, co gorsza przeszkadzał, wręcz irytował. Zamknął oczy. Jezioro i bezgwiezdna noc za jeziorem docierały do jego świadomości tak, jak gdyby oczy miał otwarte.

Kuszący błękit wydawał się łagodzić niepokój nieistnienia, wydawał się łagodzić doskwierające coraz bardziej poczucie samotności. Cisza była błękitna, bezruch był błękitny, ukojenie było błękitne.

Wbrew imperatywowi błękitu, bardziej zdezorientowany niż przestraszony, obejrzał się za siebie. Ni to asfaltowa, ni żwirowa, szara, bezbarwna droga prowadziła w ciemność. Otwór w ścianie, przez który kilka minut temu wszedł, po prostu zniknął.


***


Ziemia krwią nienawiści naznaczona jako studnia bez dna!

Chwili przejścia nie zobaczysz!

Przestał się bać, kiedy tylko przekroczył próg jaskini. Wystarczyło zrobić ten jeden krok do przodu. Proste jak budowa cepa. Jednak pomimo, że swoje przerażenie zostawił przed wejściem, poczucie zagrożenia wisiało nad nim, niby miecz Damoklesa. Pierwsza impresja okazała się jak najbardziej prawdziwa — to było bardzo niedobre miejsce.

Ewę znalazł zaraz za zakrętem. Klęczała tam, gdzie korytarz przechodził w pokaźnych rozmiarów grotę. Coś mu nie pasowało, ale nie było czasu na rozważania logiczno-filozoficzne. Wcisnął pochodnię w szczelinę i skoncentrował się na dziewczynie. Ręce miała lodowate. Sprawdził puls. Słaby, jednak wyczuwalny. "Cholera, Skały Dowbusza mi się zachciało", jęknął w duchu. Chwycił dziewczynę pod pachami. Nie, źle! Co mówiła Wiedźma? Nie wolno ruszać. Najpierw trzeba sprawdzić. Miał wrażenie, że nie są sami w jaskini, że jest tutaj ktoś obcy, ale w owym momencie nie to było najważniejsze. Wbrew wszystkiemu, o czym postanowił nad Negrylowem, popatrzył na Ewę. Popatrzył dokładnie tak, jak potrafił popatrzeć Poeta. Skulona w pozycji klęczącej postać zdawała się przynależeć do innego świata. Jej oczy ani otwarte, ani zamknięte nasuwały skojarzenie z pustym spojrzeniem marmurowych posągów. Niedobrze. Popatrzył jeszcze dokładniej...

...niczego nie zobaczył.

Postać nadal klęczała, milcząca i nieruchoma, ale Ewy nie było.

Ewy w ogóle nie było!


***


Biegła wąską żwirową drogą. Biegła w ciemności. Biegła napędzana strachem tak, jak przedwczoraj, w lesie. Tylko, że wtedy ten strach był inny. Był wielki, ale normalny. Teraz bała się inaczej. Strach, chociaż nie tak wielki jak czterdzieści godzin temu, przenikał każdą komórkę ciała, każdą myśl. Była cała przesiąknięta cuchnącym, parszywym, odczłowieczającym strachem...

Już kiedyś czuła coś podobnego.


Wieść o aresztowaniu rozeszła się szybko. Bardzo ją zaskoczyło, że trzech szarych nieciekawych ludzi, których znała z widzenia, okazało się być tymi, którzy od półtora roku wodzili za nos gdańską i nie tylko gdańską bezpiekę. Trzech cichych, niemal bezimiennych, dzielnych facetów. Mieszkali piętro niżej. Wymieniała z nimi zdawkowe cześć, kiedy mijali się na korytarzu. A jej nigdy nie przyszło do głowy, że to oni. Może po prostu nie potrafiła właściwie patrzeć na drugiego człowieka? No dobrze, nie potrafiła, ale co będzie dalej? Co będzie z nią samą? Przecież miała w ręku kasetę. A jak znajdą odciski palców? O Boże! Przecież tam są jego odciski palców. Witold też trzymał kasetę w ręku. Mimo wszystko bardziej bała się o niego niż o siebie.

Chociaż on był przekonany, że już nic ich nie łączy.

Witold na szczęście zniknął. Po cichu liczyła, że może wyjechał na zachód. Jeżeli tak, nie powinien wracać do kraju. Nie wiedziała jak go ostrzec i to było najgorsze. Nie miała pojęcia, gdzie mieszkają rodzice Witolda, a towarzystwo, w którym razem "bywali" nie budziło zaufania. Ostatnie wydarzenia pozwalały przypuszczać, że bezpieka swoje wtyczki ma wszędzie. A on przecież działał w kierownictwie regionu...

To, że Andrzej nie trafił za kratki, stanowiło, niewielkie bo niewielkie, jednak pocieszenie. Przełamała swoją dumę i porozmawiała z nim otwarcie. O Witoldzie. Pierwszy z jej byłych zachował spokój. Mówił, aby postępowała tak, jakby nic się nie wydarzyło i trzymała język za zębami. Mówił, że zawsze jest ryzyko, ale ona musi mu zaufać. Mówił, że wszystko powinno się ułożyć. Kilka dni później zrozumiała, że gdyby zwinęli i jego — byłoby chyba lepiej. To on dostarczył trefny przedmiot. Wszystkie podejrzenia skupiły się na nim. Desperackie, ale nieprzekonujące wyjaśnienia trafiały w próżnię tak, jakby już wypalono mu na czole piętno kapusia. Zdawała sobie sprawę, że Andrzej po prostu nie chce zdradzić, skąd się wziął obciążający materiał, że ją chroni. Powinna powiedzieć to, co wiedziała. Powinna ogłosić wszem wobec. Powinna, do cholery, stanąć na Długim Targu i opowiadać każdemu, kto chciałby słuchać. Może wtedy wypadki potoczyłyby się inaczej. Przyzwoitość nakazywała powiedzieć, jednak Ewa milczała. Bała się. O Witolda i o siebie.

Dwa dni później Andrzeja znaleziono w bramie. Martwego. Oficjalna wersja mówiła o samobójstwie. Nie uwierzyła w samobójstwo, ale też nie potrafiła sobie powiedzieć, że to ona odpowiada za śmierć Andrzeja... Nie potrafiła...



Samotność nieistnienia.

Samotność.

Znowu czuła samotność. Taką jak wtedy, po pogrzebie. Z minuty na minutę uczucie było bardziej natrętne i dotkliwe... i strach...


Szczegółowy przebieg wydarzeń poznała kilka dni później. Wychodziła ze sklepu. Podeszło do niej dwóch facetów w cywilnych ubraniach. Tego, co do niej mówili, nie potrafiła sobie przypomnieć. Potem pojechali tam, gdzie mieściła się komenda wojewódzka milicji. Wprowadzana do budynku, miała wrażenie podróży w jedną stronę i dziwną miękkość w kolanach. Była cała przesiąknięta cuchnącym, parszywym, odczłowieczającym strachem. Milicję zawsze kojarzyła z uzbrojonymi w tarcze i pały nabuzowanymi mięśniakami. Opowieści tych, którzy popadli w konflikt z władzą, jeszcze powiększały przerażenie. Czekając dwadzieścia straszliwie długich minut w pustym mrocznym pokoju, spodziewała się najgorszego.


A to ona zabiła Andrzeja!

Ona!

Stanęła. Już nie była przesiąknięta obrzydliwym, cuchnącym, odczłowieczającym strachem. Teraz czuła inny strach. Lepszy... o ile strach można dzielić na lepszy i gorszy. Po prostu bała się, bo wyczuwała czyjąś obecność.

Andrzej?


Człowiek, który usiadł za biurkiem naprzeciw niej, zachowywał się z wyszukaną uprzejmością. Zaproponował, aby wygodnie siadła w fotelu i zaczął wypytywać nie o drukarnię, lecz o Andrzeja. Wybuchnęła płaczem, ale on nie tylko umiał wyrazić współczucie. Potrafił uspokoić ją tak, że mogli kontynuować rozmowę, ciągle zbaczając na coraz to nowe i nowe tematy.


Myśl, że tam, gdzieś w mroku, może kryć się Andrzej, zaczęła jej strasznie ciążyć. Poczucie samotności wcale nie ustępowało — przytłaczało coraz bardziej. Nie była w stanie iść dalej. Miała wrażenie, że coś ogromnego spada na jej głowę, przygniata. Zamknęła oczy. Świat rozsypywał się w gruzy.

Świat nie może rozsypać się w gruzy po raz drugi. Przecież jej świat zawalił się dwa lata temu.


Mówił łagodnie i bardzo przekonująco. Zupełnie jak Witold. Zaczynała do niej docierać oczywista prawda o tym, że każdy jest trybikiem wielkiej maszyny, której działania nie rozumie. Mówił o potędze Wszechmogącego i o potędze ludzkiego rozumu, tak jakby pokazywał sposób na poszukiwanie drogi w ciemnościach. Bardzo chciała mu uwierzyć. Misterna konstrukcja runęła w gruzy wtedy, kiedy powiedział wprost, że Witold był ich człowiekiem, że wykonywał zadanie. Zanim zdążyła ochłonąć, zaproponował współpracę. Odmówiła spokojnie i beznamiętnie. Po prostu przekroczyła ostatnią granicę rozpaczy. "Pani Ewo", usłyszała w odpowiedzi. "Proszę się dobrze zastanowić. Chyba nie sądzi pani, że oba podania o pracę zostały zaakceptowane ze względu na dobre wyniki. Pani jest przekonana, że została zatrudniona i w szkole, i na uczelni, ale to jeszcze nic pewnego. To wszystko może się jeszcze zmienić. Jest pani przecież rozsądną, życiowo doświadczoną osobą..."

Słowa, pogróżki, "komplementy" docierały do niej, jakby stała za ścianą. Świadomość, że została wykorzystana, że była dla niego jedynie środkiem do parszywego celu, okazała się zbyt wielkim szokiem. Propozycję współpracy odrzuciła po raz drugi, kiedy stwierdził, że wszystko, co ich interesowało, już powiedziała, że ta rozmowa została zarejestrowana. Jeżeli upublicznią słowa, które padły przed chwilą z jej ust i tak wszyscy dookoła uznają, że zgodziła się współpracować. Zagroził, że skończy tak, jak Andrzej. Zamknęła się w sobie. Odmówiła po raz trzeci, kiedy zaczął sugerować, że jej przyszłe mieszkanie również nie jest niczym pewnym, że proces w sprawie spadku może natrafić na "poważne przeszkody formalno-prawne".

Było jej wszystko jedno.



Już nie biegła. Szła spokojnie. Nie musiała się spieszyć. Tyle, że teraz nie było jej wszystko jedno. Ułuda Andrzeja znikła, ale wcale nie poczuła ulgi. Wcześniej się bała obecności tego kogoś... tego czegoś. Teraz już strach nie trzymał za gardło. Strach odpuścił, jednak samotność, jedyne dostępne uczucie, doskwierało w sposób skrajnie przykry. To, że widziała dalej, wcale jej nie poprawiło nastroju. Co z tego, że widziała trochę dalej? Prosta, ponura droga w świecie bez kolorów znikała w dziwnym mroku trzydzieści metrów przed nią i dziesięć za nią. Po bokach ciemność zaczynała się prawie natychmiast. Wiedziała, że nie wolno jej zrobić kroku w tę ciemność. Ciemność oznaczała koniec wszystkiego.

Joachim! Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyszła tu po Joachima. Przyszła sama, bo nie chciała czekać na Poetę, który stracił głowę i zupełnie nie wiedział, co robić. Ale dlaczego dopiero teraz? Bo czas... bo nie musiała się spieszyć... bo przecież ma mnóstwo czasu... całą wieczność.

Co może oznaczać "teraz" w miejscu, gdzie się obecnie znajdowała? Co może oznaczać "teraz" wobec wieczności? Co może oznaczać "koniec wszystkiego" wobec wieczności?

Ewa pomyślała, że to przecież nie może być koniec wszystkiego, że przecież tylu rzeczy jeszcze nie zrobiła.


***


Samotność przytłaczała tak bardzo, jak gdyby cały świat walił mu się na głowę.

Znowu?


Spojrzenie w ciemnościach.

Magda?

Dlaczego nie zapaliła wtedy światła? Tylko popatrzyła tak, że niczego nie zrozumiał, że nie dostrzegł kogoś, kto potrzebował jego opieki, święcie wierząc, że on tę opiekę zapewni. Świat się zawalił, kiedy powiedziała, że jest w ciąży. Chciał uciekać. Chciał zwyczajnie uciekać. Jak ostatni tchórz. Zamiast kilku prostych słów, które powinien wówczas powiedzieć, powiedział coś zupełnie innego. A Magda nie była kimś, komu można mówić takie rzeczy. Spojrzenie gasło. Tylko przez chwilę zobaczył w jej oczach rozpacz i strach przed tym, co jutro przyniesie.

Zawsze nosiła wysoko podniesioną głowę.

Czy już wtedy podjęła decyzję?

Wiesiek nie zostawił Magdy. Wyjechali razem z Wrocławia, nawet nie umiał powiedzieć dokąd. "Powinieneś znać prawdę i z tym żyć. Obaj będziemy musieli z tym żyć." — usłyszał na koniec. To od niego dowiedział się, że Magda usunęła ciążę.

Wyciągnięta dłoń Joachima zawisła w powietrzu. On nie podał mu ręki na pożegnanie. Cichy niepozorny chłopak z Kielecczyzny miał zasady.

Chciał jeszcze porozmawiać z Magdą. Czuł przed tym spotkaniem i lęk, i potworny wstyd, ale wiedział, że musi. Poszedł do akademika, do Dwudziestolatki, jednak zobaczył tylko zaskoczone twarze dziewczyn, z którymi mieszkała w pokoju. Nie miały pojęcia, co się stało. Nikt niczego nie wiedział. Magda zniknęła z ich życia, z jego życia, dosłownie z dnia na dzień.

Wtedy zrozumiał, jak ważne dla niego było to, że ona istniała obok. Istniała w swoim świecie... w swoim i Wieśka. Przez te dwa lata łączyła ich jedynie przyjaźń. Nic więcej. Ale była.

Była!

Jej "istnienie obok" wszystkiemu nadawało jakiś niepojęty sens. Dlaczego tak!? Tego właśnie nie potrafił zrozumieć. Nie potrafił zrozumieć wielu rzeczy. Zdawało mu się, że pamięta wszystko, każdą chwilę ostatniej rozmowy. Zawieszony w mroku próbował odtworzyć to, co wtedy powiedział i co powiedziała Magda. Zawsze trafiał na niewidzialną barierę. Słowa, jak drzazgi, tkwiły w duszy zbyt głęboko. Nie mógł sobie przypomnieć, chociaż czuł, że tam są, że bolą, że nie można ich wydobyć.



Ruszył w ciemność.

Szedł.

Jak długo? Nie umiał określić. Dopiero teraz zauważył, że czas nie jest tym samym czasem, którego doświadczał przez dwadzieścia trzy lata. Czas przestał płynąć. Widział drogę, wyłaniającą się z mroku trzydzieści metrów przed nim. Spojrzał do tyłu. Szary trakt znikał kilka metrów za jego plecami. Kuszący blask podziemnego jeziora był już tylko wspomnieniem. A Ewa? Jeżeli weszła za nim...

Niepokój o siebie stał się jakby mniejszy.

Poeta wiedział... on nie tylko wiedział. On widział niebezpieczeństwo. Może jej nie pozwolił? Może nie weszła? Mało prawdopodobne. Był świadom, że zwodzi sam siebie. To, co go otaczało, nie miało żadnego sensu i w ten brak sensu oboje wpadli po uszy i Ewa, i on. Przestał się łudzić, że dziewczyna nie poszła. Poszła, jest gdzieś tutaj, niezależnie od tego, co słowa "gdzieś tutaj" oznaczają. Teraz on musi coś zrobić. Musi znaleźć Ewę i muszą się stąd wydostać... albo przynajmniej Ewa się musi wydostać.

Dlaczego Ewa, a nie on?

Bo tak.

Bo tak jest normalnie w świecie, z którego tutaj przybył, w świecie, który z roku na rok zatracał swoją normalność. Bo, niezależnie od tego, na jakim świecie się żyje, tak jest po prostu normalnie.

A on musi jej pomóc, chyba, że tam... tam, gdzie podąża, u kresu drogi, w szacie śmiertelnej, sobie samemu stanie naprzeciw. Nie! Nie należało myśleć w ten sposób. Nie należało spoglądać za siebie. Należało iść w kierunku, w którym właśnie szedł. Chociaż nie potrafił powiedzieć, skąd bierze swoją pewność, wiedział, że jego droga ma sens.

Dopiero teraz pomyślał, że to przecież nie może być koniec wszystkiego, że przecież tylu rzeczy jeszcze nie zrobił.




***


Najpierw wyciągnęli do siebie ręce. Wyciągnęli bez wiary, że drugie istnieje w tej samej nierzeczywistości. Oboje byli przekonani, że spotkali jedynie własne pragnienie. Dotyk i ciepło odczuli jak najbardziej prawdziwie. Naturalnie. W spotkaniu nie dostrzegli nic nadzwyczajnego, ale na to, by uwierzyć, że ich samotność dobiegła końca, potrzebowali trochę czasu. Akceptacja normalności przychodziła najtrudniej. Chwilę później odnieśli wrażenie, że otacza ich coś więcej niż wtedy, kiedy przemierzali mrok w pojedynkę.

— Czy wiesz, gdzie jesteśmy? — Jej głos zabrzmiał bardzo blisko, ciepło, tuż obok duszy Joha. Miłe uczucie.

— Nie wiem, czy ta wiedza jest nam potrzebna. Na pewno chcesz wiedzieć?

— Nie, nie chcę — szepnęła. — A wiesz, jak się stąd wydostać?

— Pytanie godne mędrca. — Obecność dziewczyny sprawiła, że choć nie miał żadnego pomysłu, odzyskał trochę pewności siebie. — Musimy gdzieś podążać. Pamiętasz drogę, którą przybyłaś?

Pokręciła głową. — To nic nie da. Ja po prostu tam się znalazłam. Nie było nic oprócz drogi.

— W takim razie chodźmy tam, skąd ja przyszedłem. Tam przynajmniej jest błękitne światło.

Złapała go za rękę. Trochę jej brakowało tego palca myszkującego wewnątrz dłoni, ale najważniejsze, że nie była sama, że on był obok.


***


Poecie w dalszym ciągu coś nie pasowało.

Joh mówił, że korytarz zakręca w prawo i robi się coraz bardziej ciasny, tymczasem on, zaraz za zakrętem, natrafił na pokaźnych rozmiarów pieczarę. Dopiero teraz zrozumiał. Joachim wszedł do zupełnie innej jaskini niż Poeta.

Niech to szlag! Abstrakcja była dobra w matematyce. W życiu abstrakcji należało unikać jak ognia, jednak mądrość i żelazne zasady to jedno, a upierdliwy świat — drugie. Już po raz kolejny w tym tygodniu wdepnął w coś, czego nie były w stanie opisać nawet najbardziej abstrakcyjne sformułowania. Przez ćwierć sekundy pomyślał, czy aby dobrze zrobił, rozpoczynając (z entuzjazmem) studia na wydziale fizyki. Potem wyszarpnął pochodnię ze ściany i zaczął badać teren. Wrażenie czyjejś obecności, przez chwilę słabsze, znowu zaczęło dawać się we znaki. W zatęchłym powietrzu wyczuwał strach, ból, nienawiść, rozpacz...

Owalna grota miała może piętnaście metrów długości i niespełna dziesięć szerokości. Przy wejściu było nisko — dotykał głową skały, natomiast w kierunku przeciwległej ściany strop znajdował się o dobre sześć metrów wyżej. Klepisko, upstrzone ostrymi kamieniami, również podchodziło do góry, jednak niezbyt gwałtownie i nie więcej niż o dwa metry. Uniósł łuczywo. No tak, wszystko jasne. Może sto, może trzysta lat temu sklepienie oberwało się i przysypało... niewątpliwie przysypało coś, czego grotołazi w jaskiniach nie znajdują. Pomiędzy okruchami skał zauważył kawałek zbutwiałej skóry. Ponownie osadził łuczywo w ścianie i zaczął grzebać. Było ciężko. W ciągu kilkuset lat osuwisko zrobiło się twarde, niemal nie do ruszenia. Na szczęście wystające, nieforemne kamienie trochę ułatwiały robotę. Poeta chwycił spory, płaski głazik. Gorączkowo rozgrzebywał ziemię. Po kilku minutach wydobył pozostałość wielkiej skórzanej sakwy. Wyglądała dziwnie znajomo. Zawartość przegniła zupełnie, jedynie resztki złotej nitki i pozłacanych cekinów pozwalały się domyślić, że przed wiekami jakaś dama nosiła okazałą suknię. W blasku pochodni obejrzał znalezisko. Samo oczekiwanie, niecierpliwe radosne oczekiwanie, bardzo podobne do tego, które wyczuwał u Eli, kiedy jeszcze studiowali na przeciwnych krańcach Polski, było mniej zetlałe niż tkanina, jednak nie ulegało wątpliwości, że właścicielka stroju potrafiła docenić uroki życia.

Popatrzył dokładniej.

Nie powinien był tego robić.

Rzuciło go o ścianę. Ból i rozpacz. Ona musiała patrzeć na wszystko, na ogień, na krew... musiała oglądać śmierć własnego dziecka...

Płomienie i wycie mordowanych... przekleństwa rzucane w stronę tych, którzy spadli w środku nocy na uśpione dworzyszcze... zwierzęcy strach, nienawiść, śmierć... jak wściekła fala, która unicestwia wszystko na swej drodze... chciał przerwać ten obłęd, ale jego palce kurczowo wpijały się w nędzne resztki tkaniny...

Widział, chociaż zamknął oczy, czuł, chociaż zamknął duszę. Słyszał, głuchy na ciszę świata, który w chaosie, jaki stał się jego udziałem, ujrzał tak bardzo odległym, że prawie niezauważalnym. Ludzka rozdarta świadomość, oświetlona blaskiem niezrozumiałym dla żyjących, rzucała strzępy pamięci w jaźń tego, który odważył się spojrzeć...


***


Nie powiedziała mu, że to przecież ktoś inny usunął tę ciążę, ktoś inny zabił dziecko. Nie próbowała usprawiedliwiać tego, że dwa lata temu zachował się, jak głupi, parszywy gówniarz.

Spoglądała w nieskończoność za jeziorem.

Błękitny poblask, wciąż taki sam, do bólu taki sam, nie był w stanie zatrzeć wrażenia, że jednak coś się zmieniło.


***


Był jeszcze ktoś. Wiedział, poznał prawdę, przyjął prawdę. Nie on jeden uwierzył, ale kiedy Ewa napotkała jego spojrzenie, po raz pierwszy nie dostrzegła współczucia.

To już nie był tylko jej ból.

To był jego ból... ich wspólny ból.

Kojący błękit dobiegł kresu. Światło stało się nieprzyjemnie zielone, potem niespokojnie żółte.


***


Zawył rozpaczliwie.

Tępe zobojętnienie wielokrotnie zgwałconej kobiety wrzynało się w mózg nawet wtedy, gdy już odzyskał ostrość widzenia. Ogień, wszędzie był ogień. Płonący strop za chwilę miał runąć. Ostrze wchodziło coraz głębiej, trzewia szarpał potworny ból. Resztkami sił powrócił do rzeczywistości. Jęcząc, doczołgał się do wylotu jaskini. Słońce i podmuch wiatru były dla niego niczym haust powietrza dla tonącego. Już wiedział, dlaczego spojrzenie Poety nie zawsze uchodzi bezkarnie.


***


— Poczułaś?

Skinęła głową. Wstrząs był bezgłośny, ale wyraźny. Tak samo naprężał się świat, kiedy stali na zewnątrz, przed rumowiskiem. Drgania bardziej dotyczyły tego, co tkwiło w nich samych niż tego, co widzieli na zewnątrz. Niepokój narastał. Pomarańczowy lekko pulsujący blask, zaczął przechodzić w krwistoczerwony. Nieskończoność za jeziorem pozostała nieskończonością, natomiast po przeciwnej stronie z mroku wyłoniła się ściana. Szczyt skały ginął w ciemnościach. Podstawa poznaczona wąskimi pionowymi szczelinami zapraszała... nakazywała stanąć twarzą w twarz z tym, co najbardziej w człowieku niepoznane — z samym sobą.

Z niezmierzonej dali doszedł głuchy pomruk. Spojrzała na niego ze strachem. Chociaż żadne z nich nie powiedziało słowa, oboje czuli to samo — ten świat przestawał istnieć. Bardziej odruch niż rozsądek kazał mu rozejrzeć się w poszukiwaniu wyjścia.

— Droga!

— Gdzie?

— Tam! — Joachim wskazał kilka szczelin. Blednący po drugiej stronie błękit, nie został do końca przytłumiony przez wszechobecną, coraz bardziej ciemną, czerwoność.

Uwierzyła bez zastrzeżeń. Dobrze tak po prostu uwierzyć, tym bardziej, że kolejny grzmot wydawał się nadchodzić ze znacznie mniejszej odległości.

Szczeliny były wąskie, skała dziwnie niestabilna. Joh nie mógł odpędzić wrażenia, że otwory w tym... w tym czymś istnieją na zasadzie rozchodzących się na wodzie kręgów. Raz są, raz ich nie ma. Czy w ogóle zdołają przejść? Resztki błękitu jaki dostrzegli, zaglądając do środka, dawały nadzieję. Wiedział, że błękit jest dobry.

— Poczekaj, ja spróbuję. — Wcisnął się w najszerszą dziurę.

Nie potrafił powiedzieć, czy sam szarpnął tak mocno, czy szarpnięcie pochodziło z zewnątrz, dość, że znalazł się po drugiej stronie. Przytłumiony krzyk dziewczyny dobiegł go jakby zza ściany. Co się stało? Popatrzył na skałę i zrozumiał. Otwór zniknął. To było przejście w jedną stronę. Dwadzieścia metrów dalej wznosiła się taka sama ściana. Kilka szczelin znaczył wyraźny błękitny poblask.

— Ewa! Obok! Spróbuj!

W potężnym huku nie usłyszał własnych słów, ale dziewczyna sama doszła do podobnego wniosku. Chwilę później byli znowu razem i biegli w kierunku błękitu. Grzmot i drżenie. Kolejne szczeliny zamykały się za nimi, znacząc drogę bez odwrotu. Przy czwartej ścianie odnieśli wrażenie, że tam gdzie stali przed minutą nie ma już nic oprócz krwawego chaosu, jednak wraz z pokonaniem każdego następnego odcinka błękit robił się coraz mocniejszy.

Kolejne szczeliny były bardzo wąskie... i tylko dwie.

— Idź pierwsza! — Joh przekrzykując grzmot, wskazał szersze przejście.

— A ty?

— Ty idziesz pierwsza! — W jego głosie nie było miejsca na dyskusję. Ściana, którą mieli za plecami, zaczęła rozmywać się w czerwonej drgającej mgle. Pchnął Ewę w szerszy otwór. Miał wrażenie, że jakaś niepojęta siła odrzuciła go od skały. Nawet nie zauważył momentu, kiedy przejście się zasklepiło. Pozostała jedna szczelina, ale mógł sobie odpuścić. Nawet głowy nie był w stanie przecisnąć. Czerwony mroczny chaos zbliżał się szybko i nieuchronnie.

— Joachim! Spróbuj! Błagam! — Rozpacz w głosie panny Szreniawskiej spowodowała, że zaczął myśleć.

Na górze nie miał żadnych szans, jednak na dole... Wyszukał w podłożu dwa niewielkie wybrzuszenia, jedno przy samej dziurze, drugie metr dalej. Położył się na boku. Głowę i prawą rękę wcisnął w otwór, stopę oparł o bardziej odległą krawędź. Naparł z całej siły. Coś mu chrupnęło poniżej szyi. Otwór okazał się zbyt mały. Nawet nie bolało. Po prostu poczuł, jak opuszczają go siły. Zrezygnował. Musiał jeszcze tylko zrobić jedną rzecz. Musiał jej kazać iść dalej. Wiedział, co trzeba powiedzieć, aby poszła. Wygiął głowę do tyłu i napotkał spojrzenie. To spojrzenie kazało mu spróbować raz jeszcze. To spojrzenie powiedziało mu, że warto spróbować raz jeszcze. Chrupnęło ponownie. Tym razem ból był nieziemski. Napierał, miażdżył sobie obojczyk, a Ewa, ciągnęła rozpaczliwie, wyrywając dłoń ze stawu. Kiedy Lewa noga znalazła oparcie na występie, tuż przy szczelinie, pojął, że da radę. Jeszcze jedno szarpnięcie i oboje byli po tej samej stronie. Podniósł się z trudem. W głowie miał zamęt, w uszach dzwoniło, lewe ramie bolało potwornie, jednak stał o własnych siłach.

Huk zaczął się wzmagać. Należało uciekać. Drgająca ściana przybrała różowy odcień. Popatrzyli na następną przeszkodę. W porównaniu z ostatnim przejściem dwa otwory wyglądały nader okazale.

Dwa następne podobnie.

Przy kolejnej ścianie dotarło do nich, że wygrali. Grzmot stawał się mniej wyraźny, za to z każdym przejściem zwykłe dzienne światło coraz bardziej zastępowało nierzeczywisty błękit. Byli bardzo blisko.

Stanęli zadyszani.

— Dlaczego to zrobiłeś? — Ewa zarzuciła mu ręce na szyję.

Sponiewierane ramię zabolało, ale były sprawy o wiele ważniejsze.

— Chciałem, żeby... po prostu... to, ty. Ty musisz wrócić i urodzić dziecko, którego ja nie miałem.

Zwarli się w szaleńczym pocałunku. Innym niż wszystko, czego doświadczyli do tej pory.

— Razem będziemy mieli dziecko... dzieci.

— Będziemy. Idź pierwsza.

Skała, być może przedostatnia, zamknęła się za dziewczyną. Miał nieprzyjemne wrażenie, że usłyszał jęk. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, jęknął również. Za następną ścianą widzieli zieleń skąpanych w słonecznym blasku wiosennych gałęzi, ale otwór był tylko jeden.


***


Przygotował kolejną pochodnię. Przestępując próg jaskini, znowu musiał pokonać paskudny strach. Po raz drugi musiał pokonać strach, kiedy spoglądał na Ewę. Bez zmian. Oświetlona płomieniem twarz wyglądała nieciekawie, wręcz makabrycznie, jednak cieszył się, że nie zobaczył czegoś, czego nie chciał oglądać nigdy więcej. Wierzył w to, co usłyszał od Starej. Gdyby teraz wyciągnął ją na światło dzienne, byłby to definitywny koniec panny Szreniawskiej. W szpitalu podtrzymywaliby pewnie funkcje życiowe przez rok, może dłużej. A później by dyskutowali, że umarła bez widocznej przyczyny. Nie ma wyjścia. Albo świadomość, czy jak to nazwać, wróci dziewczynie tutaj, w jaskini, albo nie wróci wcale.

Powinien odszukać Joha. Abstrakcja abstrakcją, jednak zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie będzie się głupio gapił wzrokiem Poety, tylko twardo stał na ziemi, to chłopaka odnajdzie. Ludzie nie znikają ot tak. Może i wszystkie prawa zachowania czegoś tam nie do końca opisują zjawiska, jakie miał okazję obserwować, ale bez przesady. Jeszcze raz dokładnie zlustrował osuwisko. Artefaktów dostrzegł więcej. Kolejna sakwa, jeszcze następna. Przy ścianie, pomiędzy kamieniami, wystawał kant niewielkiego kufra czy skrzyni. Nie miał wątpliwości, co można znaleźć w środku, ale nie miał również wątpliwości, że niczego ruszać nie należy.

W najbardziej odległym zakątku groty oderwany od powały potężny głaz utworzył naturalną zaporę, dla sypiącej się ziemi. Joachim klęczał za owym głazem w podobnej pozycji, co Ewa. Jego oczy, podobnie jak oczy panny Szreniawskiej, nasuwały przykre skojarzenia z marmurowym popiersiem. Poeta nie miał pojęcia czy i w jaki sposób mógłby im pomóc. Naturalny odruch, aby zrobić cokolwiek, w końcu przeważył. Przełamując obawy, popatrzył na kolegę tak dokładnie, jak tylko potrafił. Nie zobaczył niczego. Wszystko to, co pozwalało mu dostrzegać w ludziach rzeczy niewidoczne dla zwykłego oka, było zupełnie gdzie indziej. Poza zasięgiem spojrzenia Poety.

— Joh!!!

Rozdzierający, pomieszany ze szlochem krzyk doszedł go z miejsca, gdzie zostawił dziewczynę. W mgnieniu oka znalazł się przy Ewie.

— Joh! Musisz! Ty nie możesz... — Panna Szreniawska leżała na ziemi, próbując nieporadnie wstać.

Tym razem już bez żadnych obaw Poeta pomógł jej usiąść.

— Joachim!

— Już dobrze, nie płacz.

Spojrzała na niego błędnym wzrokiem. Nie musiał patrzeć dokładnie. Od razu było widać, że powróciła z bardzo dalekiej podróży.

— On przecież nie może... — wyszeptała. — Tylu rzeczy jeszcze nie zrobiliśmy. — Łzy płynęły jej po policzkach.

Zdał sobie sprawę, że tam skąd powróciła, byli razem, że Ewie się udało, a Joh z jakichś względów pozostał.

Pomógł jej wstać.

— On tam jest — wystękał bezbarwnym głosem. — To znaczy, niezupełnie jest. Częściowo jest tam, gdzie go ostatni raz widziałaś.

Zaprowadził dziewczynę do zakątka, w którym chłopak rozpoczął feralną podróż.

— Nie, on przecież nie może... — Już nie płakała, ale bezradność w głosie mówiła sama za siebie.

— Nie ruszaj! — Prawie krzyknął, widząc, że dziewczyna usiłuje podźwignąć skuloną postać. — Jeżeli go ruszymy, skończy tak, jak młody Taczanka. Gdybym ciebie ruszył, też byś nie powróciła.

Opuściła ręce w geście rezygnacji.

...

— Poeto.

— Tak?

— Zostaw nas samych.


***


"Kurwa, skały Dowbusza mi się zachciało". Nie powiedział na głos, ale echo i tak usłyszało.

— Świat jest prosty... świat jest prosty... świat jest prosty...

— Świat jest prosty, jednak ludzie wybierają te najbardziej pokręcone drogi.

— Proste drogi rzadko się przecinają. Te pokręcone o wiele częściej...


***


Grzmot nadchodził.

Nieuchronnie.

Joh nie potrafił powiedzieć, skąd wie, jednak wiedział, był pewien tego, jak wygląda koniec... koniec wszystkiego. Koniec tego, co w swoim życiu zwykł zamykać słowem "wszystko".

Wepchnął Ewę w ostatnią szczelinę. "Niekulturalnie", pomyślał, "bez pożegnania". Ona wierzyła, że to ostatnie przejście się nie zamknie i tę wiarę zabrała na jasną stronę. On nie miał złudzeń, że ten ostatni raz będzie inny. Skała odrzuciła go z siłą taką samą jak poprzednio.

Przeciwległa ściana stawała się czerwona, jednocześnie daną mu przestrzeń, otulał mrok.

Czerwony mrok oznaczał strach przed nieznanym.

Czerwony mrok oznaczał śmierć.

Niebawem zacznie się unosić w czerwonej mgle, na podobieństwo tonącego. To, co wypłynie na powierzchnię, nie będzie już Joachimem.

Wszystko, co zrobił, wszystko złe i wszystko dobre, widział teraz w czerwonym mroku. Widział wyraźnie, inaczej niż do tej pory. Najważniejsze wydarzyło się na końcu drogi — ich wspólnej drogi. To, co zrobił na końcu, było dobre.

Grzmiało potężnie.

Już nie czuł strachu.

Unosił się w czerwonej mgle i widział spojrzenia. Widział pełne troski i niepokoju spojrzenie matki, kiedy nie zdał do następnej klasy, widział pełne wściekłości i dumy spojrzenie ojca, który przybył do szpitala po tym, jak Joh wyciągnął kolegę z płonącej stodoły, widział spojrzenie Magdy. Dopiero teraz dotarło do niego wszystko, czego mu wtedy nie powiedziała. Joh widział swoją rękę, zawisłą w powietrzu i pełne pogardy spojrzenie Wieśka...

Życiorys napisany spojrzeniami.

Tylko jednego spojrzenia zabrakło. Nie chciał odchodzić bez tego spojrzenia, bez srebrnego blasku nocy pomieszanego ze łzami, tego samego, które trzy dni temu... pod Haliczem... Tym razem nie zawiódł. Postąpił jak trzeba i dlatego musi... jeszcze jeden ostatni raz. Bez niego całe życie będzie niepełne. Niedokończone. Szukał gorączkowo. Przedzierał się przez tysiące, miliony spojrzeń, które teraz już nie miały znaczenia. Znalazł. Ewa patrzyła z tamtej strony. Ale było to inne spojrzenie. To spojrzenie kazało mu spróbować raz jeszcze. To spojrzenie powiedziało mu, że warto spróbować raz jeszcze.

Czerwona mroczna mgła zaczęła przesuwać się, szybciej i szybciej. Joh pędził. Chociaż przemierzał coś innego niż przestrzeń, uczucie prędkości było oszałamiające. Robiło się coraz jaśniej. Czerwień wszystkimi kolorami tęczy przechodziła w delikatny błękit. Ostatnie, co ze swojego szalonego lotu zapamiętał, miało zapach wiosny i było skąpane w słonecznym blasku.


***


Poeta szybko doszedł do wniosku, że pozostawienie dziewczyny samej niczego dobrego nie przyniesie. Pół godziny temu sama była tylko przez chwilę i narobiła bigosu. Podniósł się tak ociężale, jakby miał sto lat i chociaż bardzo nie chciał, ruszył w stronę jamy. Kiedy zobaczył Ewę, jak taszczy prawie bezwładne ciało, jęknął i usiadł tam, gdzie stał. Dopiero dokładniejsze spojrzenie upewniło go, że Joh jest w środku. Sponiewierany strasznie, ale najzupełniej cały. Żaden fragment nie został w jaskini.

Złapał przyjaciela pod lewe ramię. Musiało mocno zaboleć, bo chłopak jęknął, jednak kiedy spojrzał na Poetę wzrokiem nieco przytomniejszym, ten dostrzegł w jego oczach uczucie ogromnej ulgi.

— Witaj Poeto!

— Witaj w domu.

W tym momencie na coś nadepnął. Chociaż chwilę wcześniej był absolutnie pewien, że w grocie niczego już więcej nie ruszy, ręka sama wyciągnęła się po znalezisko. Na ziemi leżał portfel. Nie musiał spoglądać szczególnie dokładnie, aby wiedzieć, że ten rekwizyt jest zupełnie bezpieczny. Zobaczył tylko lekki niepokój i tęsknotę. Ojciec o nim myślał.

— Dasz radę iść? — Patrząc na Joachima, oboje mieli wątpliwości.

— Dam, tylko ręka... cholernie boli.

— Jesteśmy tu o pół godziny za długo. Powinniśmy przynajmniej wrócić na polską stronę. — Ewa sprawiała wrażenie, że doszła do siebie. Masowała spuchnięte ramie Joha.

— Jeżeli myślisz, że ruskie sałdaty nie mogą cię zgarnąć po naszej stronie, to się grubo mylisz. — Poeta założył swój plecak, a następnie zaczął walczyć z garbem kolegi.

Dodatkowy bagaż założył na brzuch, od przodu. Musiał wyglądać zabawnie, chociaż perspektywa marszu z pięćdziesięciokilogramowym obciążeniem wcale zabawnie nie wyglądała. Joachim nie protestował. Poruszanie się ciągle przychodziło mu z trudem.

Po trzystu metrach, przy słupku granicznym, poczuli charakterystyczny wstrząs. Ponownie odnieśli wrażenie, że to nie ziemia drży tylko coś wewnątrz, w nich samych. Wymienili spojrzenia. Słowa były niepotrzebne, a ulga ogromna. Szczelina poniżej Dowbuszowej skały zawarła się, czekając na kolejnych śmiałków, którzy zgubili drogę i śnią o odnalezieniu tego, co najcenniejsze na świecie. Ruszyli w stronę Beskidu Żydowskiego. Na przełęczy najbardziej sponiewierany członek wyprawy, wbrew protestom pozostałej dwójki, założył swój plecak. Chociaż Poeta zabrał namiot i kocher do siebie, miał wrażenie, że grawitacja odpuściła... zupełnie jak po szklanie Markuchowej gorzałki.

Nie chcąc ryzykować spotkania z chłopakami od Wasyla, wybrali drogę wzdłuż północnych stoków Połoniny Bukowskiej. Cały czas szli lasem, po polskiej stronie. Słońce zachodziło, kiedy dotarli do traktu na Wołosate. Panna Szreniawska stwierdziła ze zdziwieniem, że kilka dni temu stała w tym samym miejscu, ale zamiast Połoniny Równej i majaczących w oddali (albo w wyobraźni) Gorganów, widziała jedynie ścieżkę, której nie było. Teraz, choć potwornie zmęczona, czuła się o wiele lepiej. Czuła zwyczajną radość. Czuła radość, która nie potrzebuje przyczyny, aby wypełnić duszę głębokim przekonaniem o tym, że świat, mimo wszystko, jest piękny. Niecierpliwie oczekiwała, co jutro przyniesie, bo że coś przyniesie, była pewna.

Już tylko czerwień zachodu oświetlała drogę. Świat stawał się szary, jednak była to szarość, w której można szukać, szarość, w której można wiele odnaleźć.

— Popatrz, tam! — Joachim złapał dziewczynę za ramię i wskazał na grań połoniny.

— Gwiazda wieczorna? Nie, właściwie to nie gwiazda!

Księżyc wyłonił się zza gór.


***


Kiedy dotarli do wsi, była skrajnie wyczerpana. Joachim, choć ramie przestało boleć, ledwo stał na nogach, a Poeta widział podwójnie. Biorąc pod uwagę jego mało stabilny stan nieprzyzwoitej i długotrwałej trzeźwości, zjawisko mogło budzić niepokój. Musieli odpocząć. Szczęśliwie, zaprzyjaźniony tubylec wpuścił ich do stodoły i ku niezadowoleniu dwóch owczarków pilnujących zagrody, poczęstował resztką zupy.


***


Ranek, jeżeli wziąć pod uwagę miejsce i porę roku, wstał zaskakująco ciepły. Patrzący z wysokości wsi Wołosate, nie mogli podziwiać dalekich szczytów w idealnie przejrzystym bezkresie. Na dole powietrze, już nie tak czyste, pozwalało zobaczyć wyłącznie to, co widoczne, kiedy stoimy twardo na ziemi.

Południowe zbocza Połoniny Caryńskiej zaczynały się zielenić. Kilka brzóz na skraju lasu również przybrało wiosenny żółto-zielony kolor. "Nie zamieniaj serca w twardy głaz." Lombard, z nastawionego na pełny regulator magnetofonu sygnalizował mieszkańcom, że trzeba wstać i krowy wydoić.

Musieli się spieszyć. Autobus odjeżdżał za niecałą godzinę.

Słysząc żałosny skowyt i widząc czarne kłęby dymu wydobywające się z rury, przyspieszyli kroku. Kiedy dopadli drzwi, okazało się, że kierowcy nie ma w środku. Do sklepu poszedł. Pośpiech okazał się niepotrzebny. Jak zwykle.

Ewa i Joh wracali do domu. Wiatr od Tarnicy przegonił kłęby spalin. Poczuli zapach ciepłej, pełnej tajemnic i niespodzianek wiosny, zapach chwili, kiedy wszystko, co dobre, jest możliwe, a najskrytsze myśli czekają na moment, w którym rzeczywistość i marzenia jednym się staną. Świat był piękny.

— Cześć, do zobaczenia latem. — Poeta uścisnął rękę Joachima.

— Cześć. — Joh po raz pierwszy od dwóch lat nie doświadczył paskudnego uczucia. Tym razem był pewien, że nawet gdyby Poeta wiedział, podałby mu rękę na pożegnanie.

— Do zobaczenia latem. — Ewa musnęła Poetę w policzek. — Ale właściwie, to ja już nie chcę szukać skarbów.

— Niech skarby pozostaną w bajkach i legendach. — Joachim objął dziewczynę. — Jak spotkasz panią Ziutę, to powiedz, że miała rację. Nie trzeba było szukać.

Autobus ruszył.

Kurne chaty miały swój urok, jednak widok murowanych domków działał bardziej kojąco. Poeta patrzył na swojskie ustrzyckie chałupy. Smuga dymu z komina unosiła się do góry. Kilka dni dobrej aury miał przed sobą. A potem? Wiedźma twierdziła, że zima za dziesięć dni powróci. W Bieszczadzie powiadali: kiedy stara pogodę przepowie, nie ma zmiłuj. Jeżeli powiedziała, że będzie śnieg, śnieg na pewno spadnie.

Dym wspinał się po zboczu Połoniny Caryńskiej, widoczny coraz słabiej i rozpływał tak, jak rozpływają się troski i zwątpienia, gdy wiosną na szlaki wyruszysz. Autobus zniknął za zakrętem, a Poeta pomyślał, że Wiedźma w jednym nie miała racji, bo przecież...

Przecież ktoś odnalazł to, co najcenniejsze na świecie.

Koniec
Lublin 2015

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1658
Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
Płeć:

Najcenniejsze na świecie

#9 Post autor: Alicja Jonasz » 29 sie 2018, 11:32

Właśnie...
Dobry tekst, taki właśnie dla mnie...
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

szczepantrzeszcz
Posty: 554
Rejestracja: 28 lis 2016, 22:03

Najcenniejsze na świecie

#10 Post autor: szczepantrzeszcz » 29 sie 2018, 11:40

Szczepan kłania sie Sarniej Dolinie nisko w pas, po góralsku, czapką do ziemi.

ODPOWIEDZ

Wróć do „CIĄG DALSZY NASTĄPI”