fr.1
Ponoć raz do roku na św. Marcina, kiedy młynarze mają swoje święto, stary koźlak stojący na polu w Aleksandrii ożywa. Ci, którzy przejeżdżali nieopodal, powiadają, iż gdy tylko ostatni promień zachodzącego słońca zagaśnie, wiatrak zaczyna poruszać ramionami. W okamgnieniu staje się taki, jakim był przed laty, kiedy młynarz Marcin powołał go do życia, aby mielił zboże na mąkę, z której wypiekano najsmaczniejszy chleb w okolicy. W miejsce przepróchniałych desek, belek zjedzonych przez robactwo, nagle pojawiają się nowe z drewna pachnącego jeszcze lasem, a dziury, którymi na co dzień straszy, zabliźniają się. Chwilę później z jękiem rozstępuje się porosła zielskiem ziemia, a z rozpadliny wychodzi młoda kobieta z koszem pełnym chleba. Zapach świeżych bochnów niesie się po okolicy, wabiąc w pobliże starego młyna ptaki, zwierzęta, a czasem też ludzi. Jeśli kiedyś smakowałeś, drogi czytelniku, taki pachnący chleb z chrupiącą skórką, wiesz, jaka to rozkosz, jakie szczęście. Niełacno się oprzeć, kiedy przecudny aromat łechce nozdrza, a piękna gospodyni z uśmiechem częstuje smaczną pajdą chrupiącego chleba, posmarowaną smalcem ze skwarkami alboż śmietaną z cukrem. Wielu ponoć dla posmakowania tego specjału przepadło w rozpadlinie, która, jak niektórzy bają, wraz z pianiem pierwszego koguta zasklepia się niby rana leczona chlebem z pajęczyną, by za rok znowuż się rozpęknąć. Ile prawdy w tych opowieściach, nie wiadomo. Jedno jest pewne, iż przed laty w miejscu, gdzie teraz stoi stary koźlak, mieszkał młynarz Marcin, który tak potrafił zmielić zboże na mąkę, iż wypieki z niej uchodziły za najsmakowitsze w nadprośniańskiej krainie. Kiedy ktoś z przyjezdnych pytał o młynarza, posyłano go do Marcina, mówiąc:
— Nasz najlepszy, a przy tym uczciwy! Nie zedrze z człeka ostatniego grosza, a ziarno zmieli jak się patrzy!
W istocie, dał Bóg Marcinowi talent jak żadnemu w okolicy. Toteż wieść o nim szybko rozeszła się wszem wobec i wkrótce poczęły zjeżdżać doń furmanki pełne zboża nie tylko z Aleksandrii czy z okolicznych wiosek, ale i też z Niemiec. Młynarz, choć nie mógł się opędzić od roboty, nigdy nie zrzędził ani też nikogo nie odsyłał do chałupy z niezmielonym ziarnem. Sadzał gościa za stołem, częstował kwasem chlebowym tudzież pajdą chrupiącego chleba ze smalcem, a sam zabierał się do dzieła. Dbał przy tym o swój wiatrak jak o najbliższą na świecie istotę, zawsze powtarzając:
— Ojciec z matulą już na boskim sądzie. Tyś jeden mi się ostał, bracie…
Wiedz, drogi czytelniku, iż młynarz wykonuje na co dzień nie tylko swoje obowiązki, lecz musi też wiedzieć, jak zadbać o młyn, aby pracował jak najdłużej. Nasz bohater fachów miał wiele, bo i kowal był z niego dobry, ale i też kołodziej czy ślosarz niezgorszy. Na ciesielce znał się jednak najlepiej, albowiem jego świętej pamięci ojciec zajmował się właśnie ciesielką. To on nauczył syna, jak powoływać do życia koźlaki.
-
- Nasze rekomendacje
-
-
UWAGA!
JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
admin@osme-pietro.pl
PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
-
- Słup ogłoszeniowy
-
-
Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.
Benjamin Franklin
UWAGA!
KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!
Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
A oto wyniki
JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
O koźlaku z Aleksandrii
- Alicja Jonasz
- Posty: 1790
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
O koźlaku z Aleksandrii
Ostatnio zmieniony 11 lip 2025, 12:31 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 4 razy.
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- eka
- Posty: 18401
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
O koźlaku z Aleksandrii
Czekam... ach te kobiety, i ci młynarze.


- Alicja Jonasz
- Posty: 1790
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
O koźlaku z Aleksandrii
fr.2
— Wiatrak jest jak człowiek — mówił. — Nieobca mu ciężka robota, po której winien odpocząć, wyspać się, ale i też ponarzekać, wygadać się tudzież zabawić przy pieśni. Gdy niedomaga, potrzebuje wsparcia. Gdy umiera, miejsce, w którym został powołany, staje się jego mogiłą…
Marcin od pacholęcia pomagał ojcu w ciesielce, a było co robić. Mąka na chleb sama się przecież nie zmiele. Potrzebna była cała armia koźlaków, która, pracując dniem i nocą, mieliłaby ziarno nie tylko dla polskich gospodarzy, lecz także sąsiadów zza Odry. Nic więc dziwnego, że wiatraki rosły jeden obok drugiego jak grzyby po deszczu. Chłopak nauczył się fachu w okamgnieniu i wkrótce powołał do życia własny młyn wiatrowy. Początki nie należały do łatwych.
Kiedy jednak w okolicy przyszły na świat kolejne trzy koźlaki, każdy zwrócony w inną stronę, wszystko się odmieniło. Wiatrakowi Marcina jakby skrzydeł wtenczas przybyło. Poznać było można po lekkości, z jaką obracał się do wiatru, iż raduje go obecność braci. Śpiewał też z wiatrem częściej niż dotąd i jakoś weselej, mniej zawodził, mniej stękał, a przedniej jakości mąka, mielona w jego żarnach, lotem błyskawicy rozsławiła imię młynarza z Aleksandrii po całej ziemi wielkopolskiej. Marcin po ojcu ochrzcił go mianem Stacha. Musisz bowiem wiedzieć, drogi czytelniku, że każdy koźlak winien mieć swoje imię. Tak nakazuje obyczaj.
Mijał rok za rokiem. Wiatrak Stach, pieczołowicie doglądany przez młynarza, pracował bez przestojów, tak, iż przynosił niemałe zyski. Było za co nową chałupę postawić, konia kupić, parobka nająć, zaopatrzyć się nie w jedną, lecz w kilka koszul i w porządne buty. Było z czego księdzu dobrodziejowi dać i biedaków wspomóc, których nie brakowało we wsi. Żyło się więc Marcinowi całkiem dobrze, zdrowo i dostatnio, lecz samotnie.
— Latka lecą, a w chałupie i obejściu pusto — rzekł któregoś dnia, wsłuchując się w zawodzenie wiatru w kominie. — Źle samemu na świecie. Pora się ożenić!
— Wiatrak jest jak człowiek — mówił. — Nieobca mu ciężka robota, po której winien odpocząć, wyspać się, ale i też ponarzekać, wygadać się tudzież zabawić przy pieśni. Gdy niedomaga, potrzebuje wsparcia. Gdy umiera, miejsce, w którym został powołany, staje się jego mogiłą…
Marcin od pacholęcia pomagał ojcu w ciesielce, a było co robić. Mąka na chleb sama się przecież nie zmiele. Potrzebna była cała armia koźlaków, która, pracując dniem i nocą, mieliłaby ziarno nie tylko dla polskich gospodarzy, lecz także sąsiadów zza Odry. Nic więc dziwnego, że wiatraki rosły jeden obok drugiego jak grzyby po deszczu. Chłopak nauczył się fachu w okamgnieniu i wkrótce powołał do życia własny młyn wiatrowy. Początki nie należały do łatwych.
Kiedy jednak w okolicy przyszły na świat kolejne trzy koźlaki, każdy zwrócony w inną stronę, wszystko się odmieniło. Wiatrakowi Marcina jakby skrzydeł wtenczas przybyło. Poznać było można po lekkości, z jaką obracał się do wiatru, iż raduje go obecność braci. Śpiewał też z wiatrem częściej niż dotąd i jakoś weselej, mniej zawodził, mniej stękał, a przedniej jakości mąka, mielona w jego żarnach, lotem błyskawicy rozsławiła imię młynarza z Aleksandrii po całej ziemi wielkopolskiej. Marcin po ojcu ochrzcił go mianem Stacha. Musisz bowiem wiedzieć, drogi czytelniku, że każdy koźlak winien mieć swoje imię. Tak nakazuje obyczaj.
Mijał rok za rokiem. Wiatrak Stach, pieczołowicie doglądany przez młynarza, pracował bez przestojów, tak, iż przynosił niemałe zyski. Było za co nową chałupę postawić, konia kupić, parobka nająć, zaopatrzyć się nie w jedną, lecz w kilka koszul i w porządne buty. Było z czego księdzu dobrodziejowi dać i biedaków wspomóc, których nie brakowało we wsi. Żyło się więc Marcinowi całkiem dobrze, zdrowo i dostatnio, lecz samotnie.
— Latka lecą, a w chałupie i obejściu pusto — rzekł któregoś dnia, wsłuchując się w zawodzenie wiatru w kominie. — Źle samemu na świecie. Pora się ożenić!
Ostatnio zmieniony 12 lip 2025, 11:30 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 1 raz.
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- eka
- Posty: 18401
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
O koźlaku z Aleksandrii
Tytuł mnie zwiódł, bo pomyślałam o grzybku w odległej krainie : )))
Opowieść z jakże pozytywnym przesłaniem. Mam nadzieję, że wspólnota się utrzyma
Opowieść z jakże pozytywnym przesłaniem. Mam nadzieję, że wspólnota się utrzyma

- Alicja Jonasz
- Posty: 1790
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
O koźlaku z Aleksandrii
koźlaki to rodzaj wiatraków, których w Wielkopolskie było kiedyś dużo; ten, o którym ta baśń, stoi w Aleksandrii; niestety nieszczeje...; jeszcze nie wiem, jak się historia potoczy 

Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- Alicja Jonasz
- Posty: 1790
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
O koźlaku z Aleksandrii
fr.3
Mieszkała we wsi panna, którą upodobał sobie nie tylko przez wzgląd na urodę, ale też szczególny dar. Umiała ona bowiem wypiekać chleb tak smaczny, że kto raz go spróbował, zachwalał nade wszystko. Krychnie, bo tak jej dano na chrzcie, młody młynarz nie był też obojętny, przeciwnie… gdzie by się nie spotkali, łypała nań swymi wielkimi oczyskami w kolorze chabrów i uśmiechała się tak wdzięcznie, tak zalotnie, iż potem ani spać nie mógł, ani jeść, ani też skupić na żadnej robocie. Już miał posyłać dziewosłęba z gorzałką, gdy wieść gruchnęła, że ojciec wydaje Kryśkę za wójta.
— Lepszego chłopa dla córuchny nie znajdę w okolicy! Majętny, na stanowisku, a do tego za kołnierz nigdy nie wylewa! Będzie z wójta zięć jak z obrazka! — rozpowiadało po wsi chłopisko kontente z ubitego interesu.
W istocie, wójt, którego morgi sąsiadowały z jego gospodarką, zdawał się być najlepszym kandydatem na zięcia. Majątek miał całkiem pokaźny, chałupę w trzema izbami, oborę i stodołę jak się patrzy, a do tego wiele znaczył w powiecie, co nie bez znaczenia. Wiadomo, ręka rękę myje! To nic, że chłop nadzwyczaj szkaradny i dość porywczy. A bo to on jeden taki we wsi? Jak by nie patrzeć, być wójtową to zaszczyt!
Możesz sobie wyobrazić, drogi czytelniku, co działo się w sercach młynarza i jego pięknej wybranki. Ból nie do opisania, którego nie sposób niczym uśmierzyć.
Powiadają, że Krycha, na dzień przed zaślubinami, z mąki zmielonej w Marcinowym młynie upiekła pachnące letnim słońcem bochenki chleba i wieczorową porą, kiedy wszyscy posnęli, wymknęła się z chałupy, aby ponieść je w koszu do młynarza. Co wtenczas zadziało się między nimi, jeden wiatrak Stach opowiedzieć może, lecz czy kiedykolwiek zdradzi ich sekret? Tego nie wiem. Jedno jest pewne, że wójtowa po przeprowadzce na nowe włości częściej piekła chleb, a po mąkę sama jeździła furmanką właśnie do Marcinowego młyna, rozpowiadając wszem wobec, że lepszej nie znajdzie się nigdzie.
— Z żadnej innej chleb tak mi nie smakuje jak z tej zmielonej w Marcinowym młynie — powtarzała, uśmiechając się promiennie na myśl o młodym młynarzu, który tę mąkę dla niej przysposobił.
Dla Krychny nie było prostszej roboty nad wyrabianie ciasta na chleb, chociaż, jak sam wiesz, sztuka to niełatwa, wymagająca nie lada umiejętności. Najsampierw trzeba bowiem do dzieży wsypać mąkę żytnią i razową, potem wlać zaczyn przygotowany dzień wcześniej z przechowanego w komorze surowego ciasta z ociupiną ciepłej wody, a na koniec dodać zsiadłe mleko i szczyptę soli. Ciasto zaś należy wyrabiać póty, póki nie odejdzie od brzegów dzieży, inaczej zrobi się zakalec. Wtenczas dopiero może iść na zapiecek, żeby w cieple wyrosło. A gdzie reszta roboty? Wszak, nim pajdę z bochenka się ukroi, nim posmaruje się ją czymkolwiek i zacznie jeść ze smakiem, wiele jeszcze trudu, wiele cierpliwości. Z ciasta bochny trzeba uformować, piec uprzątnąć, rozgrzać, a potem z pomocą drewnianych łopat chleb do środka wsunąć i pilnować, co rusz przekładać, żeby równo się upiekł, nie daj Boże spalił.
Wypieki Kryśki smakowały wszystkim, a najbardziej młynarzowi z Aleksandrii, któremu odtąd chleba nie brakowało. Przynajmniej raz w tygodniu, a bywało i częściej, wójtowa przywoziła bochenek pachnący letnim słońcem. Nim wiatrak Stach zmielił zboże, nim parobek załadował worek mąki na furmankę, ćwiartki chleba już nie było, albowiem oboje rwali z niego kawałek po kawałku i karmili się wzajem jak ptaszyny w gniazdku.
I tak mijał dzień za dniem. Wójt albo w gminie, albo w karczmie. Wójtowa albo w chałupie przy chlebowym piecu, albo w młynie.
Może sielanka trwałaby dłużej, gdyby nie plotki, od których aż wrzało we wsi. W końcu dotarły i do wójta, a wiedz, iż był to człek zawistny i mściwy.
Z wieczora, miast iść jak zwykle do karczmy, zakradł się do zagrody młynarza i schowany za wiatrak, przyglądał się ptaszynom, z jaką lubością mielą zboże na mąkę, z jaką rozkoszą smakują kęs za kęsem chleb, który on winien smakować. A czym dłużej patrzył, tym rosła w nim większa złość, która zatruwała jego serce, podsuwając sposoby, jakimi mógłby się zemścić.
Mieszkała we wsi panna, którą upodobał sobie nie tylko przez wzgląd na urodę, ale też szczególny dar. Umiała ona bowiem wypiekać chleb tak smaczny, że kto raz go spróbował, zachwalał nade wszystko. Krychnie, bo tak jej dano na chrzcie, młody młynarz nie był też obojętny, przeciwnie… gdzie by się nie spotkali, łypała nań swymi wielkimi oczyskami w kolorze chabrów i uśmiechała się tak wdzięcznie, tak zalotnie, iż potem ani spać nie mógł, ani jeść, ani też skupić na żadnej robocie. Już miał posyłać dziewosłęba z gorzałką, gdy wieść gruchnęła, że ojciec wydaje Kryśkę za wójta.
— Lepszego chłopa dla córuchny nie znajdę w okolicy! Majętny, na stanowisku, a do tego za kołnierz nigdy nie wylewa! Będzie z wójta zięć jak z obrazka! — rozpowiadało po wsi chłopisko kontente z ubitego interesu.
W istocie, wójt, którego morgi sąsiadowały z jego gospodarką, zdawał się być najlepszym kandydatem na zięcia. Majątek miał całkiem pokaźny, chałupę w trzema izbami, oborę i stodołę jak się patrzy, a do tego wiele znaczył w powiecie, co nie bez znaczenia. Wiadomo, ręka rękę myje! To nic, że chłop nadzwyczaj szkaradny i dość porywczy. A bo to on jeden taki we wsi? Jak by nie patrzeć, być wójtową to zaszczyt!
Możesz sobie wyobrazić, drogi czytelniku, co działo się w sercach młynarza i jego pięknej wybranki. Ból nie do opisania, którego nie sposób niczym uśmierzyć.
Powiadają, że Krycha, na dzień przed zaślubinami, z mąki zmielonej w Marcinowym młynie upiekła pachnące letnim słońcem bochenki chleba i wieczorową porą, kiedy wszyscy posnęli, wymknęła się z chałupy, aby ponieść je w koszu do młynarza. Co wtenczas zadziało się między nimi, jeden wiatrak Stach opowiedzieć może, lecz czy kiedykolwiek zdradzi ich sekret? Tego nie wiem. Jedno jest pewne, że wójtowa po przeprowadzce na nowe włości częściej piekła chleb, a po mąkę sama jeździła furmanką właśnie do Marcinowego młyna, rozpowiadając wszem wobec, że lepszej nie znajdzie się nigdzie.
— Z żadnej innej chleb tak mi nie smakuje jak z tej zmielonej w Marcinowym młynie — powtarzała, uśmiechając się promiennie na myśl o młodym młynarzu, który tę mąkę dla niej przysposobił.
Dla Krychny nie było prostszej roboty nad wyrabianie ciasta na chleb, chociaż, jak sam wiesz, sztuka to niełatwa, wymagająca nie lada umiejętności. Najsampierw trzeba bowiem do dzieży wsypać mąkę żytnią i razową, potem wlać zaczyn przygotowany dzień wcześniej z przechowanego w komorze surowego ciasta z ociupiną ciepłej wody, a na koniec dodać zsiadłe mleko i szczyptę soli. Ciasto zaś należy wyrabiać póty, póki nie odejdzie od brzegów dzieży, inaczej zrobi się zakalec. Wtenczas dopiero może iść na zapiecek, żeby w cieple wyrosło. A gdzie reszta roboty? Wszak, nim pajdę z bochenka się ukroi, nim posmaruje się ją czymkolwiek i zacznie jeść ze smakiem, wiele jeszcze trudu, wiele cierpliwości. Z ciasta bochny trzeba uformować, piec uprzątnąć, rozgrzać, a potem z pomocą drewnianych łopat chleb do środka wsunąć i pilnować, co rusz przekładać, żeby równo się upiekł, nie daj Boże spalił.
Wypieki Kryśki smakowały wszystkim, a najbardziej młynarzowi z Aleksandrii, któremu odtąd chleba nie brakowało. Przynajmniej raz w tygodniu, a bywało i częściej, wójtowa przywoziła bochenek pachnący letnim słońcem. Nim wiatrak Stach zmielił zboże, nim parobek załadował worek mąki na furmankę, ćwiartki chleba już nie było, albowiem oboje rwali z niego kawałek po kawałku i karmili się wzajem jak ptaszyny w gniazdku.
I tak mijał dzień za dniem. Wójt albo w gminie, albo w karczmie. Wójtowa albo w chałupie przy chlebowym piecu, albo w młynie.
Może sielanka trwałaby dłużej, gdyby nie plotki, od których aż wrzało we wsi. W końcu dotarły i do wójta, a wiedz, iż był to człek zawistny i mściwy.
Z wieczora, miast iść jak zwykle do karczmy, zakradł się do zagrody młynarza i schowany za wiatrak, przyglądał się ptaszynom, z jaką lubością mielą zboże na mąkę, z jaką rozkoszą smakują kęs za kęsem chleb, który on winien smakować. A czym dłużej patrzył, tym rosła w nim większa złość, która zatruwała jego serce, podsuwając sposoby, jakimi mógłby się zemścić.
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak